Dopiero niedawno wróciłam z drugiego karmnikowego obchodu.
A ranek...
Ranek spędziłam w poszukiwaniu kotki co chora jest. Obeszłam miejsca gdzie ją sptkałam. Raz i drugi. Przetrzepałam "pośladkowy dom" i nic. Posiedziałam przed nim sporo czasu, bo z reguły tam się spotykałyśmy. Nic. Ja na zydelku doopę trzymam, łapka rozstawiona, biało-bury facio pełno jajeczny kręci się cięgiem ... Myśle jak nie Ona to niech dziadyga wejdzie. Nie wszedł. Następny płochliwiec. Super myśliwy. Każdy gołąb w okolicy jest zagrożony.
Przyplątało się jakieś czarne cudo. Młode (chyba) , szczupłe. Ale nie współpracujące.
Siedzę , myślę i wymyśliłam ,że to na nic. Czas leci. Coraz więcej ludzi się kręci.
Złożyłam majdan. Wystrachałam obudzone dopiero co gołębie klekotem metalu. Nakarmiłam nieliczne koty podrodze. Wracam. Dzwonię do TZ by wstał .Do pracy idzie. Sam się nie obudzi nawet jakby budzik płuca wypluł.
Idę, idę ...Zastanawiam się czy iść na parking i karmić coś czego nie widziałam już dawno. Stara kocica zawsze może podygać sobie na stołówkę. Mój bystry

kąt oka zauważył jakiś ruch. Za siatką siedzi Matka.Gapi się wielkimi oczyskami. Zza bdynku wychyla się

mała mordka. Szlag.Iść, nie iść. Idę .
Witana radośnie przez pilnowacza usłyszałam histprię jak to Matka szlaja się po parkingu pod rękę (pod ogon ?) z kawalerem. Idę dalej.
Szczećś zaszczekały radośnie trzy pidbule umocowane do łańcucha. Kolejny szlag. To co wydaje się kupką gałązek i igliwia jest pięknym jeżykiem. Zwinięty w kłąbek leży na wybiegu. Kolejny. Może jeszcze żyje. Zawijam w ręcznik i przenoszę dalej. Niestety... Nic nie mogę zrobić. Tylko mgę nie pozwolić by martwe ciało nie stało się zabawką.
Pieski właściciel opowiadał o kociakach co rozpędem pod mordy trafiły. Dzieci to dzieci. W zabawie nie patrzą. Nie fajne miejsce.
Rozstawiam majdn. Matka się kręci. Znów kątem oka widzę ruch. Dzieciuch. Mięsko, tuńczyk. Zanim dobrze odeszłam chałas zakluczenia postawił mnie na nogi. Jest.Siedzi czarne, chude dziecko. Nakryte ręcznikiem uspokoiło się. Dzwonię do TZ. Jojczę by przyjechał z transporterkiem. Rozłączył się. Ale czekam dzielnie. Jest. Przekładamy kocika. Opornie to idzie.
On do domu ze zdobyczą, kontynuować pindrzenie się do pracy. Ja nastawiam kolejną porcję. Mam dzielnie dowlec ew zdobycz w łapce. Nakarmiłam psy. Przykryłam liśćmi zmarłego kolczastego. Włączyłam w komórce net. Pozaglądałam, poklikałam... Słyszę kolejny klik. Oby to nie matka. Ale w łapce siedzi kocik. Okryty ręcznikiem uspokoił się, został wyniesiony dalej. Wróciłam, nałożyłam żarcia kotom i jednocześnie tłumaczyłam Mamuni co siedziała w krzalunach,dlaczego od dziś sama będzie. Niosąc łapkę doszłam do wniosku ,że raczej siły mi nawalą. Znów telefon. Znów cisza. Stoję pod cieciówką i czekam. Pilnowacz wypełzł zagadać. To prawdziwa gratka mież porąbaną babę na swojej zmianie.Czas się nie dłuży. Widząc malca dowiedziałąm się ,że z dorosłym klonem jego Mama szlaja się.
Czas na Mamę.
Janusz podjechał. Kręcąc głową dziecko zapakował. Wniósł na górę i zulgą do pracy pobiegł.
W pokoju Danki stoją wie klatki. Po dwa koty. Może klimek na nich postawić? Albo paprotkę?
By bardziej po domowemu było.
Maluszki wystrachane na maksa. Bardzo. Co nie przeszkodziło im pożreć ileś tam porcji.
Wiem, wiem powinnam mieć czujkę w głowie i łapki trzymać z dala od łapki. Tylko jak takie dzieci tam zostawić w takim miejscu? No jak?
Inne zmartwienie to to czy oswoją się. Ale to już przyszłość.