Już zdaję relację

O 22 dojechaliśmy na miejsce, rozdzieliliśmy się i każdy z latarką poszedł w soją stronę. Do 23 w zasadzie kwadrat sporna/wojska polskiego/chryzantem/bracka został przeszukany na tyle, na ile daliśmy radę. Bardzo niewiele niezakratowanych piwnic, wszystkie śmietniki przeszukane, milion przysiadów w celu obejrzenia co jest pod samochodem.
Efekt: 3 bure koty, 3 kaczki, 6 jeży.
O 23 zadzwoniłam po właścicielkę Maliny, żeby mi wytłumaczyła gdzie jest ta budka karmicielki, gdzie widziano Malinę.
W międzyczasie obeszliśmy jeszcze raz przychodnię na Libelta i zlokalizowaliśmy kryjówkę kotów - jak się okazało była to właśnie budka karmicielki. W ogóle - fantastycznie pomyślana. W budce świeże jedzenie - więc jedynie jeden cudnej urody bury kot wyłonił się, ale zdecydowanie z ciekawości

Zostały dwa takie dziwne podwórka, które obstawiliśmy, że mogą być potencjalnym schronieniem dla przerażonego zwierzęcia. Jedno podwórko jest zaraz na wprost bloku pani I. - pełno tam jakiś blaszaków, rozebranych aut, rupieciarnia ogromna. To było pierwsze miejsce, gdzie chcieliśmy zaryzykować postawienie klatki łapki. Blisko do miejsca karmienia, i dobre schronienie.
Poszliśmy jeszcze raz sprawdzić drugą działkę. Najbliżej bloku Ani, ale jednak właściciele wypuszczają na nią w ciągu dnia podobno jakiegoś dużego psa. I Wtedy nam mignęła, czarna strzała. Dostatecznie mała, i z dostatecznie krótkim ogonkiem.
Wtedy skończyły się spacery i przysiady, zaczął się sprint.
Wiem, że to absurdalne, ale spodziewaliśmy się gdzieś w głębi duszy, że oto Malinka zobaczy swoją panią z miską jedzeniem, i po prostu przyjdzie. Więc ustawiliśmy Anię w jednym końcu ogrodzenia gdzie przemawiała do Maliny czule, a sami przeszliśmy na skrajny koniec z latarkami, wypłoszyć małą.
Wypłoszyliśmy, ale ominęła swoją panią i wybiegła za róg w stronę Wojska Polskiego.
Tutaj streszczę, bo to nudne - Malina zafundowała mi i Ani jeszcze trzykrotną rundę sprintem dookoła dwóch bloków i rzeczonej działki z psem.Żeby tylko jej nie stracić z oczu. Kilka razy prawie nam się udało ją złapać. Prawie. Szybka skubana.
Od frontu tej posesji, z działką i dużym psem, gdzie ją widzieliśmy są takie schodki prowadzące w dół. Mała się tam postanowiła schować. I musieliśmy na nią regularnie zapolować, okrążyć, osaczyć, odciąć wszelkie drogi ucieczki i na końcu zarzucić na nią bluzę mojego męża.
I tak.
Zanieśliśmy ją do domu, wstępnie obejrzeliśmy. Wielka radość, adrenalina trochę opadła,
I dopiero wtedy przyszła pora na szukanie sposobów, jak można było tego uniknąć.
Pani weterynarz obejrzała dziś rano Malinę, i poza zadrapaniem na nosku, które zafundowała sobie przy mnie, w amoku uciekania, jest wszystko ok.
Uf.
Fajnie, że się udało, cieszę się bardzo.