U nas nerek dalej nie ma. Jeszcze chyba tak nie było (prócz świąt) by tyle dni nie dowieźli badziewia. Wczoraj przespacerowałam się nerwowo do sklepu licząc na to,że czasu nie mają zadzwonić. NIC. Nabyłam wiec w pobliskim Rossmanie rossmanowskie delicje

w puszkach starannie dobierając smaki. jadły to już ale zawsze z nerami wymieszane. Teraz na żywca

miały być zaserwowane. Dziś z tymiż puszkami pomaszerowałam dziarsko choć posuwiście bo ślisko jest. Dodatkowo obciążając siebie kilogramami suchego co by mi grawitacja w tym marszu pomogła. Koty były a jakże. Nałożonym kawałkom wołowego w sosie własnym nawet wykazały zainteresowanie i coś tam zaczęły skubać. Podygałam tradycyjnie płotek zaliczyć zostawiając kociska sam na sam z daniem prawie nowym. Szybsza za płotem była mamunia co już na mnie czekać zamierzała. Wzgardziwszy wołowym ( prawie jak żywe było

) a zobaczywszy ,że w kierunku jej "mieszkania" zmierzam rączo pogalopowała powitać mnie w progach. Dla niej miałam zakamuflowane głęboko resztki .Wszak ona dzieci karmi. Obrobiłam , wróciłam i popatrzyłam w oczy kocie co na mnie czekały z nadzieją na zmianę diety. Nie ma mocnych. Twarda
jezdem. A one coś tam wyskubały, coś tam wymlaskały ale dużo na talerzach zostało. Co było robić. Dosypałam suche i zbieram jako ta pomoc kuchenna kocie statki . I zaczęło się. Słyszę odgłosy bardzo dziwne choć znajome. Dziwne, bo moje dziki nie wydawały ich odkąd je karmię. Wpierw raczyła była zrobić "to" burasia. Potem małe czarne. Potem duże czarne... Zwróciły naturze tradycyjnym rzygiem całego rossmanowskiego wołu.

Trzepiąc nożynami z wielką odrazą , poszły dopchać się właśnie dosypanym suchym. To by było na tyle moich eksperymentów kulinarnych. Kuchennym koszmarom powiedziały NIE!

Jedziemy dziś z Suri do weta to jakieś insze kupię.
No właśnie Suri. Zaliczyliśmy weta w piątek za całe 70 złotych

To dziecko zje kotom wszystkie woły i kury w okolicy jeśli zamierza tak szastać pieniędzmi.

Do tego jako specjalnej troski

bachorek dostaje piersiątka kurzęce i indycze tajnie, w łazience . Wybrzydzając, że są dwudniowe . Już jej gotowane się znudziło dziewczynie. A my odetchnęliśmy bo pomidorowa to nam już wychodziła bokiem. Mała dobro drobiowe wśród bieli dostaje ,za zamkniętymi drzwiami. Ona wie, że "tam" dostaje jedzenie lepsiejsze i w czasie zbiorowego żywienia nie można zrobić kroku w kierunku łazienki by dzieciarnia nie zameldowała się już tam pierwsza.
A wracając do zdrowia kocinki. Jest jakby lepiej. Nie chcę głośno mówić o tym. Surinka je jakby więcej. Ale wiedząc ,że może się rozpuścić , robi to kręcąc nosem na dania różne pod nos podtykane. Jest bardziej zabawowa i obi się kotem przytulaśnym. Przychodzi mi na klatę i prosi o całuski i mruczanki. Jest też przebiegła. Wczoraj wspomnienie

sosu meksykańskiego wyciumciała mi w około moich usteczek różanych. Ja, głupia cieszyłam się ,że taka miziata, a one przebiegła była. A tak na poważnie. Robi się kochane dziecko z niej. Otwarte do ludzi, przytulaśne i wesołe. Jeszcze łapią ją momenty braku oddechu, jeszcze ma szybki oddech (jakby mniej się spieszy z łapaniem powietrza) ale nosek zaczyna być bardziej różowy a oczka weselsze.