Pewnie się rozpiszę, ale tak się cieszę, że mam ochotę wycinać hołubce!!!
Otóż... moja Kissa jest u mnie w dużej mierze z powodu pewnej kici daleko, daleko stąd.
Kicia jest we Włoszech, bezdomna, stołująca się często u mojego kuzyna, tam mieszkającego na stałe.
Pierwszy raz usłyszałam o niej 3 lata temu, będąc tam na wakacjach. Kuzyn co wieczór wystawiał za drzwi jedzenie dla kota, albo prosił o to nas (przebywających tam licznie "wakacjowiczów"). Przez ok 10 dni pobytu kici nie widziałam ani razu - z powodu "wakacjujących" wspólnie z nami dzieci, skądinąd grzecznych i b. dobrze wychowanych, ale przez rodziców,którzy zwierzęta co prawda szanują i nawet hodują, ale... tylko w celach konsumpcyjnych. Dzieci pewnego wieczoru doniosły, że pod domem pętał się jakiś kot, ale już go pogoniły, więc wszystko jest OK.
Poł roku poźniej pojechałam tam na ferie zimowe, i od razu w pierwszy dzień zawarłam bliższą znajomość z kicią. Prześliczna! Szara, pręgowana, drobna. Wystarczyło, że do niej zagadałam, a miałam ją już pod nogami, łaszącą się, ocierającą, mruczącą. Co dziwne, byłam tam z koleżanką,
która, jak twierdzi, "nie przepada za kotami" (Ha, ha!!! Chyba zmieniła zdanie, od kiedy moja Kissa za pierwszym razem zrobiła sobie z niej materacyk ). Kicia nigdy nie łasiła się do koleżanki, która "nie przepadając za kotami" "kicikiciała" na równi ze mną. Po kilku dniach, kicia widząc mnie albo kuzyna, dopadała do naszych nóg, padała na plecy, tarzała nam się pod nogami, po czym podnosiła się, i plącząc się między nogami goniła za nami, żeby zrobić to samo znowu... Kiedy wychodziłam z domu, kicia przybiegała skądś, słysząc trzaśnięcie drzwi, po czym chodziła za mną jak piesek, czekając na mnie, kiedy wchodziłam do sklepu.
A! Gwoli wyjaśnienia dodam, że jest to maleńkie typowe toskańskie średniowieczne miasteczko, zbudowane na ponad 600 metrowej "górce", jego "górna połowa" jest niedostępna dla samochodów, uliczki mają ok. 1m szerokości, a te bardziej strome zbudowane są z końskich schodów.
Mieszkańcy to w większości starsi ludzie, dzieci i młodzieży coraz mniej, wszyscy się znają, więc koty żyją sobie spokojnie i bezpiecznie. Większość domów jest już niezamieszkała, więc miejsc, w których koty mogą sobie spokojnie żyć jest sporo. Prawie wszystkie mają właścicieli, ale chodzą wolno, przez nikogo nie tępione.
Pierwszą próbę pogłaskania kici okupiłam krwawo...Ale wyjeżdżając po dwóch tygodniach, żegnałam się z nią głaskami po brzuszku.
Po kolejnym pól roku pojechałam tam znowu i tym razem zostałam na dłużej - miałam cały rok urlopu . Kiedy wychodziłam z domu i zakiciałam, kicia w szalonym galopie przybiegała i padała mi u nóg na plecy, wystawiając brzuszek. Tak samo zachowywała się w stosunku do mojego kuzyna, ale nikomu innemu nie dawała do siebie podejść, mimo, że osób, łasych na jej względy nie brakowało - u kuzyna stale jest pełen dom gości z PL - większość z nich normalna, często stęsknieni za swoimi futrzakami zostawionymi w domach.
Kiedy wychodziliśmy na dłużej z domu, kicia zazwyczaj odprowadzała nas do samochodu, a po powrocie witała nas rzucając nam się pod nogi.
Kiedyś wyjeżdżaliśmy na kilka dni, i nie wiem skąd kicia to wiedziała (w sumie... widziała przecież bagaże), ale... wpakowała nam się do bagażnika!
Spędziłam tam prawie cały rok, "wpadając" w międzyczasie na chwilę 3 razy do PL.
Kiedy raz byłam w domu, kuzyn oznajmił mi, że kicia jest ZDRAJCĄ (tak ją niestety nazywa do tej pory ), bo wyniosła się od niego do Niemców, którzy kupili mieszkanie w pobliżu i spędzają tam cały wolny czas.
Kicia ma pod ich domem swoje miski, a do kuzyna nawet nie zaglądała. A któregoś dnia kuzyn zauważył Nieców schodzących z walizkami do samochodu... a po 5 minutach za nimi przyszła kicia.
Kiedy ja tam byłam, nawet kiedy byli Niemcy kicia stołowała się u nich, ale przybiegała na każde moje "zakicianie".
Godzinami przesiadywałam na schodkach pod drzwiami, w cieniu, z kawą i dobrą książką. Kicia zawsze czytała ze mną, pchając mi się na kolana i gadając bez przerwy. Wszyscy przechodzący ludzie się uśmiechali i dziwili - mówili, że to jedyny w miasteczku kot, który do nikogo nie podchodzi.
Żal mi było kici kiedy było zimno albo padał deszcz - kuzyn niestety nie pozwalał wprowadzać jej do domu (no, parę razy ją cichcem przenocowałam na strychu w czasie burz, a kicia tez inteligentna - ani razu nie zdradziła się, że jest w domu ). Zauważyłam, że kicia boi się ciemności - po ciemku bała się jeść nawet, kiedy wynosiłam jej jej ulubione przysmaki - zamiast jeść z lękiem oglądała się za siebie. Dopiero kiedy ja stawałam niejako "od zewnątrz" i zasłaniałam ją od "wrogów" na zewnątrz, połykała jedzonko.
Przesiadując tak z nią na schodkach myślałam sobie, jak fajnie byłoby mieć taka kicię... Myślałam też o niej... ale JAK przetransportować wolno (i całkiem nieźle) żyjącego kota o 2000 km??? I zamknąć w mieszkaniu - a jeśli się nie zaadaptuje??? Co wtedy miałabym z nią zrobić??? Różne myśli chodziły mi po głowie.
Pod koniec sierpnia wróciłam na dobre do domu, kuzyn oczywiście nadal ją dokarmiał, ale... w październiku musiał wyjechać... na dłuuuugo. Prosił ludzi z miasteczka, żeby zadbali o kicię (zresztą zawsze, kiedy wyjeżdżał choćby do Polski, kicia znajdowała sobie opiekunów). Kuzyna nie było prawie 8 miesięcy... prawie z nikim nie miał kontaktu, a kiedy udawało mu się zapytać o kicię, słyszał tylko, że ktoś ją gdzieś widział.
Teraz kuzyn wrócił. Pierwsze dni - ani śladu kici. Na 3-ci dzień ją zobaczył. I... rozmawiał z jej WŁAŚCICIELKĄ !!!!!! Okazało się, że sąsiadka, która widywała tak często kicię u mnie na kolanach, po wyjeździe kuzyna postanowiła ją przygarnąć - 2 miesiące zajęło jej przekonanie kici, że w domku będzie jej dobrze.
Teraz kicia ma wygodny domek, dobrą panią, wychodzi kiedy chce i wraca kiedy chce, ale kiedy się sciemnia, zawsze przybiega do domu. Ma zawsze pełną miskę, potrafi wzgardzić rybą (która nie jest tam najtańszym pokarmem dla kota, ale fakt - zawsze była wybredna).
Jak ja się cieszę!!! Wiedziałam co prawda, że kicia z głodu nie zginie, bo ludzie tam dbają nie tylko o swoje koty, poza tym wiedząc, że kuzyn dokarmiał kicię, starali się go zastąpić i podobno przynosili jej jedzenie nawet w to samo miejsce, w ktorym karmił ją kuzyn.
Ale tak przymilna i potrzebująca bliskości kicia, taka gadatliwa pieszczocha na pewno bardzo tęskniła za kimś na stałe i za dobrym domkiem!!!
Wiem, że okropnie się rozpisałam, ale tak strasznie się cieszę, że jeszcze jeden sierściuch, nawet tak daleko, jest szczęśliwy i bezpieczny!
W dodatku kuzyn za kilka miesięcy wyprowadza się stamtąd, więc tym bardziej się cieszę, że kicia ma tak dobrze.
Parę zdjęć kici jest na stronie Kissy (adres w podpisie), na ostatniej stronie ("La gattina di Boccheggiano")
Kicia ani w czasie moich pobytów, ani wcześniej wg mojego kuzyna nigdy nie przyprowadziła młodych ani nie pojawiła się "z brzuchem".
Być może jest wysterylizowana - wg przepisów obowiązujących we Włoszech służby weterynaryjne mają obowiązek reagować na sygnały od "gattar" ("kociar"), czyli naszych "karmicielek" (których działalność jest tam niejako zalegalizowana)
i wyłapywać koty chore i młode (bądź odbierać je już wyłapane od "gattar") i leczyć, szczepić, kastrować i sterylizować, po czym dostarczyć w to samo miejsce, w którym zostały złapane.
To wszystko na papierze, rzeczywistość bywa inna - oczywiśćie brak pieniędzy. W dużych miastach zycie kotów jest zbliżone do naszej rzeczywistości, ale w małych społecznościach koty są szanowane, w najgorszym razie - traktowane obojętnie.
Nie widziałam kotów wychudzonych, zaropiałych, wyraźnie chorych. Koty nie uciekają przed ludźmi. A ludzie albo do nich zagadują, albo omijają leżącego na środku przejścia kota, nie kopiąc, nie płosząc.
Kiedy zdecydowałam się na przygarnięcie kociego bidulka, miałam nadzieję, że będzie dziewczynką, choć trochę podobną do "mojej" kici - przymilną, gadatliwą, pręgowaną.
Jadąc po Kissę nie wiedziałam, jakiej jest płci ani jak wygląda. I JEST - co prawda nie szara, ale pręgowana, gadatliwa, przymilaśna straszliwie