

Imie nietypowe, ale mniejsza dzis o to. Czworcia zyla sobie od jakiegos czasu pod moim blokiem, jako mlody kociak wybrala wolnosc, nie dala sie zlapac, zostala. Mieszkala w pomieszczeniu wyproszonym w administracji bloku, a cale dnie wlasciwie spedzala w ogrodku mojej Mamy obok naszej klatki schodowej, Gdy wracalam wieczorami do domu, przybiegala do mnie, szlysmy wtedy na spacer, ona jak piesek przy mojej nodze. Poglaskac sie nie dala, ale prawie ze ocierala sie glowa o moje nogi... i mruczala. Wszyscy ja znali, wiedzieli, ze to "nasza" blokowa pupilka, wiekszosc sasiadow przyzwyczaila sie do jej obecosci, Kotunia wrosla w pejzaz osiedla (i w moje serce).
Nigdy nie zdarzalo sie, zeby Kotunia nie przychodzila do karmienia. Czasem opuscila jedno, np poludniowe, ale za to wieczorem juz sie zawsze meldowala z podniesionym w gore ogonkiem i swoim Mraa... W niedziele Kotunia nie przyszla: ani w poludnie, ani na wieczor. W poniedzialek - nie bylo jej caly dzien. Wieczorem obeszlysmy z mama wiekszosc okienek piwnicznych na osiedlu, bo zdarzalo sie juz nie raz, ze koty byly po prostu zamykane i trzeba je bylo wypuszczac. Czwóruni nie bylo. Dzis w poludnie cos mnie tknelo, zeby wracac z apteki inna droga, czyli jeszcze raz pod tym nieszczesnym blokiem, ktiry wczoraj szczegolnie dokladnie sprawdzalysmy (tam ocieplali blok, wymieniali okienka piwniczne, a na dodatek wiemy, ze mieszkaja tam ludzie bardzo nieprzyjazni kotom). Zobaczylam ja - slaba, wycienczona, ledwo co reagujaca na moj glos. Na pyszczku miala krwawy skrzep, saczace sie cos z pyszczka, otwierala usta, ale nawet nie miala sily miauczec. Juz wiedzialam - mialam wczesnie, pare lat temu do czynienia z podobnymi objawami - najprawdopodobniej trutka.
Kotunie udalo sie zlapac (dzieki m.in. Wronie - ktora akurat byla wtedy z nami), pojechalysmy do weta. Kotunia miala wykonane badania krwi, a w obrazie morfologii wetka stwierdzila, ze plytki krwi przemawiaja jednak za trutka (wczesniej obstawiala KK, ze wzgledu na wysiek z noska i pyszczka, oraz rzężenie). Czwórunia ma zaaplikowana baterie lekow, w tym cos, co wg wetki dziala jako antidotum na trutke (odwraca jej dzialanie). Pozniej wpisze wszystko, co i jak, bo poki co padam na twarz i myslenie mi sie wylacza. Jestem zdruzgotana i psychika mi siada, bo nie umiem sobie wyobrazic, ze wracam do domu, wchodze do klatki, a Kotuni nie ma...
Nie wiem, po co to pisze, w koncu jest on zaopatrzona w leki, teraz bezpieczna w klatce, ale... chyba musze sie wyzalic. I musze zalozyc jej watek, bo... bo to nie moze byc taki sobie bezimienny kot.
I wiem, ze Wasze dobre mysli i kciuki juz w niejednej prawie beznadziejnej sytuacji pomogly - prosze wiec i ja - Trzymajcie kciuki za moja Kotunie.
Ta noc moze byc decydujaca. Kotunia jest bardzo slaba, nie je, ciezko oddycha. Ale ja wierze, ze wyjdzie z tego. Musi.
I jeszcze jedno: musze podziekowac tym Osobom, dzieki ktorym nie wpadlam w totalne poczucie bezradnosci, bo wiedzialam, ze sa, ze moge na nie liczyc: Wronie, ze byla wtedy z nami i nam pomogla zlapac Kotunie, Nordstjernie za gotowosc pomocy i podtrzymanie na duchu, Rustie i jej Babci - za klatke i dobre slowa.