Mitzi-Putzi odszedł... Ciągle widzę jego oczy...
Dzis wpadłam do Fundacji, żeby nakarmić, posprzatać. Witając się z kotami słyszałam mruczenie, głośne, kocięce. Kiedy znalazłam źródło tego mruku spojrzały na mnie oczy Mitzi-Putzi.
W klatce-izolatce siedziało malenstwo, w moim ulubionym kocim wieku - ok. 4 miesięcy. Łapkę miało to to zawiniętą szczelnie. Kiedy włożyłam rękę do klatki - przywarło do dłoni. I mruczało.
Od Lidki wiedziałam, że chłopczyka przyniesiono do lecznicy i ze miał amputowany palec od prawej przedniej łapki.
Telefon do TZ-a i po pracy zabrał nas obydwoje do domu.
Po południu do naszego Doc, na zmianę opatrunku i po antybiotyki do domu.
I się zaczęło. Dziwny zapach, który przypisywałam zabrudzeniu kuwetkowemu nasilił się po zdjęciu opatrunku - rozpoczął się proces gnilny i martwica. Na strzępku skóry wisiał przyczepiony pazur, palca nie było, z rany wystawała kość.
Nie rozumiem tego. Jak można było zostawić ten pazur, on niczemu już nie służył, a był na pewno źródłem infekcji. Kociątko dostało znieczulenie, rana została oczyszczona. Opatrunek ma być luźny i w miarę często zmieniany.
I najlepsze na koniec. Lidka nie sprawdzała już płci, skoro w lecznicy powiedziano jej, ze to chłopczyk. Myjąc malucha z krwi po zabiegu zajrzałam pod ogonek - dziewczynka!
Dostała na imię Lafuma - na cześć wspinaczkowej pasji mojego syna.
I jest moim pocieszeniem.