Epitafium dla przedszkolaków

Było najpierw tu :
http://forum.miau.pl/viewtopic.php?t=43298
Potem tu :
http://forum.miau.pl/viewtopic.php?t=43846
Bajkowy początek o kociaczkach zmienił się w koszmarny horror.
Szóstka osieroconych kocich maluchów, wyłapana w piwnicy znalazła się w moim domu. Maleńkie, jeszcze nieporadnie radzące sobie z samodzielnym posiłkiem, ale dzielne, ufne, mądre - od razu zrozumiały do czego służy kuwetka.
Najmniejsza, najdrobniejsza, śliczna Calineczka - była najsłabsza z rodzeństwa. Karmienie musiało odbywać się indywidualnie, najlepiej z palca lub przez smoczek i na kolanach karmiącego.
Brak apetytu, biegunka, osowiałość - od poczatku Calineczce towarzyszyły. Potem dołączyły szmery w płucach. Leki, zastrzyki, nawadnianie - pomagały na krótko.
Pewnego dnia Calineczką zaczęły wstrzasać konwulsje. Maleńkie ciałko wygięło się w pałąk. Było wiotkie i bezwładne. Wet rozłożył ręce. Powiedział, ze nic się nie da zrobić. Można jedynie skrócic jej cierpienia.
Calineczka umarła 17 maja - późnym wieczorem.
Tygrynio przyjechał do mnie w dobrej formie. Ruchliwy. Zamykany wraz z rodzeństwem w klatce - najgłosniej protestował i wdrapywał się z sukcesem po prętach klatki, depcząc rodzeństwo po głowach. Do miseczki pchał się pierwszy dwoma przednimi łapkami, warcząc na rodzeństwo, które chciało mu podjadać.
Zajęta chorą Calineczką - nie zauważyłam, że w pewnym momencie musiał przestać jeść. Nagle zaczął odstawać tuszą od reszty rodzeństwa, schudł. W sobotę - 13-tego maja zabrałam go do weta. Objawów choroby nie było. Jedynie wychudzenie i obniżona temperatura.
Wet zaaplikował nawadnianie i dokarmianie podskórne. Nic nie pomagało. Tygrynio nikł w oczach. Odmawiał jedzenia.
Tygrynio zmarł w nocy z 17/18 maja, kilka godzin po Calineczce.
Zaczęłam bacznie obserwować pozostałą czwórkę rodzeństwa przy karmieniach i już dzień później - 19 maja zauważyłam, że Jaś- najgrubszy, największy, najbardziej zabawowy i baraszkujący, mruczący pieszczoch, domagajacy się ciągłej uwagi zdawałoby się - okaz zdrowia -zresztą mój ulubieniec - zaczyna omijać miseczkę z daleka.
Już 19-tego maja Jaś został przebadany. Wyciek w oskrzelach, obniżona o 1 stopień temperatura. Jaś dostał antybiotyk i nawadnianie podskórne, odżywianie pipetą i strzykawką na siłę
Trzymał sie dzielnie przez kilka dni, ale w oczach chudł. Wczoraj - 21 maja późnym wieczorem zaczął być wiotki. Pokarm wciskany do pyszczka - spływał po brodzie. Kotek nie potrafił przełykać. O północy wiedziałam już, że nie przeżyje. Postanowiłam mu towarzyszyć, aby nie umierał samotnie , tak jak Tygrynio. Towarzyszyłam mu do 6.00 rano.
Jaś umarł dziś - 22 maja około 6.00 rano w moich rękach, całkiem mokry od moich łez.
Ale zanim umarł Jaś - w piatek 19 maja przetransportowałam, po zbadaniu przez weta - pozostałą trójkę rodzeństwa do tymczasowego domku , wierząc, że ochraniam te kociaki przed zakażeniem jakimś wyjatkowo inwazyjnym wirusem.
W sobotę postanowiłam je odwiedzić. Filemon, nazwany poczatkowo KotemWButach - siedział osowiały w kąciku klatki. Dom tymczasowy nazwał Filemona - niejadkiem. Filemon od soboty - zaczął być leczony antybiotykiem i wrócił do mojego domu. Gasł w oczach. Przewracał się, gdy próbował chodzić.
Filemon umarł dziś , w poniedziałek - 22 maja o godzinie 9.00 rano.
Ale zanim umarł Filemon - dom tymczasowy zawiadomił mnie w niedzielę rano, że pozostałe dwie koteczki przestały jeść i nie wychodzą z klatki.
Dzień wcześniej bawiłam sie z nimi. Baraszkowały między sobą w słonecznej plamie na dywanie. Jadły.
Małgosia nie była wychudzona. Miała duże , figlarne oczka. Biegała.
Zabrałam ją wraz z siostrą w niedzielę rano do weta. Znów powtórka z tematu : wysięk w oskrzelach i płucach. Antybiotyk, nawadnianie. Małgosia była w dobrej formie - okrąglutka i zaczepna. Ruchliwa. O 15.00 w niedzielę zauważyłam, że leży w klatce wygięta w pałąk, wiotka, z błędnymi oczkami. Biegiem do weta. Wet podał jej środek rozszerzający oskrzela i środek przeciwbólowy. Kazał mi z nią wracać do domu. Później, po godzinie przyznał się, że był pewien, że ona zaraz umrze, ale nie chciał przykładac ręki do jej eutanazji.
Małgosia umarła w niedzielę - 21 maja, pół godziny po wizycie u weta.
Ostatnia z rodzeństwa - Wilma - nazwana tak przeze mnie na cześć biegaczki Wilmy Rudolph, bo zawsze, gdy próbowałam wyjść z pokoju, gdzie przebywały kociaki - dobiegała do drzwi szybciej niż ja. Gdy była jeszcze zdrowa - domagała się wyjścia na mieszkanie, a gdy zamykałam jej drzwi przed noskiem - w złości potrafiła zrobić siusiu przy drzwiach.
Wilma, choć w piątek jeszcze była zdrową, w sobotę - brykającą wraz z siostrą - kotką, w niedzielę - dostała pierwszy antybiotyk.
Wieczorem w niedzielę płakała nad pełną miseczką, pewnie z żalu, że nie może zjeść. W nocy , gdy siedziałam obok z umierającym na kolanach Jasiem - dostała krwawej biegunki. Nie była wychudzona, ale była bardzo słaba. Słaniała się na nogach.
Wilma umarła w poniedziałek - 22 maja o godz. 9.00 rano.
Filemonowi i Wilmie skróciłam życie i cierpienia. Filemonowi - o kilka godzin - kotek dziś rano już nie potrafił chodzić. Wilmie - może o 1 dzień czy 2.
Poprosiłam weta o eutanazję tych dwojga kociaków. Po tym, jak towarzyszyłam Jasiowi w jego długiej, wielogodzinnej , pełnej cierpień drodze za Tęczowy Most - nie zniosłabym tego jeszcze raz w przypadku tych dwóch ostatnich kotków.
Nie było dla nich szans.
Gdy wetka osłuchiwała martwego juz Filemonka - zauważyła u niego bąblowaty brzuszek, miękki, jakby napełniony częściowo płynem.
Teraz już wiem, że wszystkie kociaki umarły na FIP.
Żadnemu z wetów wcześniej nie przyszła taka diagnoza do głowy.
Kociaki przybyły do mnie juz zakażone. Może przeżyłyby - gdyby były karmione przez matkę. Ale matka nie żyła. Ludzie mówili : otruta, a może zmarła na skutek choroby.
Utrata matki, brak jej mleka, zmiana pożywienia - uaktywniły wirusa.
Nie było dla nich ratunku.
Walczyłam o te kociaki przez dwa tygodnie, przestawiając cały tryb mojego życia pod ich kątem. Wszystko na próżno.
Najgorsza jest bezsilność.
http://forum.miau.pl/viewtopic.php?t=43298
Potem tu :
http://forum.miau.pl/viewtopic.php?t=43846
Bajkowy początek o kociaczkach zmienił się w koszmarny horror.
Szóstka osieroconych kocich maluchów, wyłapana w piwnicy znalazła się w moim domu. Maleńkie, jeszcze nieporadnie radzące sobie z samodzielnym posiłkiem, ale dzielne, ufne, mądre - od razu zrozumiały do czego służy kuwetka.
Najmniejsza, najdrobniejsza, śliczna Calineczka - była najsłabsza z rodzeństwa. Karmienie musiało odbywać się indywidualnie, najlepiej z palca lub przez smoczek i na kolanach karmiącego.
Brak apetytu, biegunka, osowiałość - od poczatku Calineczce towarzyszyły. Potem dołączyły szmery w płucach. Leki, zastrzyki, nawadnianie - pomagały na krótko.
Pewnego dnia Calineczką zaczęły wstrzasać konwulsje. Maleńkie ciałko wygięło się w pałąk. Było wiotkie i bezwładne. Wet rozłożył ręce. Powiedział, ze nic się nie da zrobić. Można jedynie skrócic jej cierpienia.

Calineczka umarła 17 maja - późnym wieczorem.
Tygrynio przyjechał do mnie w dobrej formie. Ruchliwy. Zamykany wraz z rodzeństwem w klatce - najgłosniej protestował i wdrapywał się z sukcesem po prętach klatki, depcząc rodzeństwo po głowach. Do miseczki pchał się pierwszy dwoma przednimi łapkami, warcząc na rodzeństwo, które chciało mu podjadać.
Zajęta chorą Calineczką - nie zauważyłam, że w pewnym momencie musiał przestać jeść. Nagle zaczął odstawać tuszą od reszty rodzeństwa, schudł. W sobotę - 13-tego maja zabrałam go do weta. Objawów choroby nie było. Jedynie wychudzenie i obniżona temperatura.
Wet zaaplikował nawadnianie i dokarmianie podskórne. Nic nie pomagało. Tygrynio nikł w oczach. Odmawiał jedzenia.

Tygrynio zmarł w nocy z 17/18 maja, kilka godzin po Calineczce.
Zaczęłam bacznie obserwować pozostałą czwórkę rodzeństwa przy karmieniach i już dzień później - 19 maja zauważyłam, że Jaś- najgrubszy, największy, najbardziej zabawowy i baraszkujący, mruczący pieszczoch, domagajacy się ciągłej uwagi zdawałoby się - okaz zdrowia -zresztą mój ulubieniec - zaczyna omijać miseczkę z daleka.
Już 19-tego maja Jaś został przebadany. Wyciek w oskrzelach, obniżona o 1 stopień temperatura. Jaś dostał antybiotyk i nawadnianie podskórne, odżywianie pipetą i strzykawką na siłę
Trzymał sie dzielnie przez kilka dni, ale w oczach chudł. Wczoraj - 21 maja późnym wieczorem zaczął być wiotki. Pokarm wciskany do pyszczka - spływał po brodzie. Kotek nie potrafił przełykać. O północy wiedziałam już, że nie przeżyje. Postanowiłam mu towarzyszyć, aby nie umierał samotnie , tak jak Tygrynio. Towarzyszyłam mu do 6.00 rano.

Jaś umarł dziś - 22 maja około 6.00 rano w moich rękach, całkiem mokry od moich łez.
Ale zanim umarł Jaś - w piatek 19 maja przetransportowałam, po zbadaniu przez weta - pozostałą trójkę rodzeństwa do tymczasowego domku , wierząc, że ochraniam te kociaki przed zakażeniem jakimś wyjatkowo inwazyjnym wirusem.
W sobotę postanowiłam je odwiedzić. Filemon, nazwany poczatkowo KotemWButach - siedział osowiały w kąciku klatki. Dom tymczasowy nazwał Filemona - niejadkiem. Filemon od soboty - zaczął być leczony antybiotykiem i wrócił do mojego domu. Gasł w oczach. Przewracał się, gdy próbował chodzić.

Filemon umarł dziś , w poniedziałek - 22 maja o godzinie 9.00 rano.
Ale zanim umarł Filemon - dom tymczasowy zawiadomił mnie w niedzielę rano, że pozostałe dwie koteczki przestały jeść i nie wychodzą z klatki.
Dzień wcześniej bawiłam sie z nimi. Baraszkowały między sobą w słonecznej plamie na dywanie. Jadły.
Małgosia nie była wychudzona. Miała duże , figlarne oczka. Biegała.
Zabrałam ją wraz z siostrą w niedzielę rano do weta. Znów powtórka z tematu : wysięk w oskrzelach i płucach. Antybiotyk, nawadnianie. Małgosia była w dobrej formie - okrąglutka i zaczepna. Ruchliwa. O 15.00 w niedzielę zauważyłam, że leży w klatce wygięta w pałąk, wiotka, z błędnymi oczkami. Biegiem do weta. Wet podał jej środek rozszerzający oskrzela i środek przeciwbólowy. Kazał mi z nią wracać do domu. Później, po godzinie przyznał się, że był pewien, że ona zaraz umrze, ale nie chciał przykładac ręki do jej eutanazji.

Małgosia umarła w niedzielę - 21 maja, pół godziny po wizycie u weta.
Ostatnia z rodzeństwa - Wilma - nazwana tak przeze mnie na cześć biegaczki Wilmy Rudolph, bo zawsze, gdy próbowałam wyjść z pokoju, gdzie przebywały kociaki - dobiegała do drzwi szybciej niż ja. Gdy była jeszcze zdrowa - domagała się wyjścia na mieszkanie, a gdy zamykałam jej drzwi przed noskiem - w złości potrafiła zrobić siusiu przy drzwiach.
Wilma, choć w piątek jeszcze była zdrową, w sobotę - brykającą wraz z siostrą - kotką, w niedzielę - dostała pierwszy antybiotyk.
Wieczorem w niedzielę płakała nad pełną miseczką, pewnie z żalu, że nie może zjeść. W nocy , gdy siedziałam obok z umierającym na kolanach Jasiem - dostała krwawej biegunki. Nie była wychudzona, ale była bardzo słaba. Słaniała się na nogach.

Wilma umarła w poniedziałek - 22 maja o godz. 9.00 rano.
Filemonowi i Wilmie skróciłam życie i cierpienia. Filemonowi - o kilka godzin - kotek dziś rano już nie potrafił chodzić. Wilmie - może o 1 dzień czy 2.
Poprosiłam weta o eutanazję tych dwojga kociaków. Po tym, jak towarzyszyłam Jasiowi w jego długiej, wielogodzinnej , pełnej cierpień drodze za Tęczowy Most - nie zniosłabym tego jeszcze raz w przypadku tych dwóch ostatnich kotków.
Nie było dla nich szans.
Gdy wetka osłuchiwała martwego juz Filemonka - zauważyła u niego bąblowaty brzuszek, miękki, jakby napełniony częściowo płynem.
Teraz już wiem, że wszystkie kociaki umarły na FIP.
Żadnemu z wetów wcześniej nie przyszła taka diagnoza do głowy.
Kociaki przybyły do mnie juz zakażone. Może przeżyłyby - gdyby były karmione przez matkę. Ale matka nie żyła. Ludzie mówili : otruta, a może zmarła na skutek choroby.
Utrata matki, brak jej mleka, zmiana pożywienia - uaktywniły wirusa.
Nie było dla nich ratunku.
Walczyłam o te kociaki przez dwa tygodnie, przestawiając cały tryb mojego życia pod ich kątem. Wszystko na próżno.
Najgorsza jest bezsilność.