Trochę przybita jestem...
Wczoraj wydzwaniały do mnie karmicielki, że małe kociaki wlazły pod maskę samochodu i nie mogą wyjść, miauczą. Nikt nie chce im pomóc. Ściągnęłam do nich Straż Miejską (Straż dla Zwierząt odmówiła interwencji mówiąc, że nie mają uprawnień i ludzi). Straż przyjechała, ściągnięto właścicieli samochodów, ale kociaków nie znaleziono.
Nie wiem czy tam były te kocięta czy nie. Nie wiem, czy dobrze przeszukano samochody. Faktem jest, że zniknęła trójka dwumiesięcznych czarnuszków, których nie złapałam, bo nie miałam ich gdzie umieścić. Wydawały się względnie bezpieczne w tamtym miejscu. Niestety, rzeczywistość skrzeczy.
Ich matka chodzi i szuka kociaków, nawołuje...
Jadąc do domu dostałam telefon od innej karmicielki, że od rana jakiś maluch strasznie płacze i biega na innym podwórku, ale nie daje się złapać - chowa się pod balkonem galeriowca. Do domu wróciłam bardzo późno, ale jeszcze przeszłam się po podwórkach - osłuchałam samochody (cisza) i poszłam do płaczącego kociaka.
Z daleka było go słychać. Rozpaczał bardzo, biegał w tę i we wtę przy balkonie, podchodził prawie na wyciągnięcie ręki do mnie, ale w końcu zawsze tchórzył i wiał. Od ludzi tam mieszkających dostał mleko w misce - pił. W żaden sposób nie dał się złapać (nie miałam przy sobie żadnego sprzętu). Gdybym go złapała - co z nim zrobić?
Była już prawie 22.00. Wróciłam do domu, pogadałam z TŻem, namoczyłam suche i poszliśmy do kociaka. Ale Wrzaskunek przez ten czas gdzieś się ulotnił. Dziś rano TŻ zajrzał pod balkon - nie było kociaka, jedzenie prawie nie ruszone.
Fatalnie się czuję.