Nie zrobiłam żadnych nowych zdjęć. Muszę się wytłumaczyć, dlaczego. Otóż jakieś pół godziny przed planowanym wyjściem do Joli zadzwoniła do mnie sama Jola z radosną nowiną, że stoi na ulicy z ciężarną kotką na rękach, a kotka właśnie zaczyna rodzić, zabrałam co prawda aparat, ale w tej sytuacji priorytetem było zawieźć ją na sygnale do lecznicy. Co ciekawe, Jola znalazła kotkę tuż obok pełnych miseczek z kocią karmą, więc ktoś tam koty karmi, i trochę nie halo, że nie zauważył takiej brzuchatej koteczki. Bez komentarza. Zdążyłyśmy.
Zostawiłam Jolę z kotką w lecznicy, skąd miała pojechać do jolabuk5, gdzie się umówiłyśmy za pół godziny, bo ja musiałam spotkać się z ludźmi, którzy przygarnęli ode mnie pieska, długa i całkiem inna historia. Pędzę sobie ulicą Tamka, w stronę Pomorskiej, przede mną beema nagle hamuje, ale tak jakoś dziwnie, bo zjeżdża na lewy pas i staje skosem, widzę powód, hamuję skosem na prawo i wyskakujemy z samochodów.
Na środku ulicy małe się drze, na szczęście gość w beemie zachował się znakomicie, bo nie tylko nie przejechał gluta, ale i zatamował ruch innych samochodów, dobra robota

Małe biegało na oślep, w totalnym chaosie, w lewo, w prawo, pod samochód, wszyscy rzuciliśmy się do łapania: kierowca, pasażerowie + przechodnie i ja.
Kot wiał na oślep, powód - całe oczy zaklejone ropą. Jak już złapałam, a muszę się pochwalić, że mam oba kolana pozającu fest, to tylko spojrzałam na te sklejone ropą oczy, westchnęłam i od razu wrzuciłam do samochodu. W tym miejscu się zaczęły prawdziwe kłopoty. Bo dosłownie >>wrzuciłam<< ponieważ kotka Joli z moim transporterem została w lecznicy, nie miałam naczynia na kota, założyłam, że jak się małe schowało pod siedzeniem pasażera, to się stamtąd nie ruszy do końca podróży. Błąd.
Spotkałam się z ludźmi, do których jechałam, na parkingu, na sekund pięć, tylko po to, żeby powiedzieć, że małe, chore, muszę jechać do weta i przepraszam. Wsiadam do samochodu a tu się okazuje, że Błąd się wcisnął przez szparę i wszedł pod kokpit, a ja zdębiałam słysząc miałczenie za tylną ścianą schowka. W panice otwieramy maskę, żeby sprawdzić, czy się tam nie przecisnął, w panice oczywiście nie wiem JAK się otwiera maskę, przeklinam samochód, że świnia jedna, przeklinam siebie, żem blondynka.
W skrócie, po upewnieniu się, że z wnętrza nie ma przejścia do zewnętrza, siedziałam jak głupia pół godziny w zamkniętym samochodzie, miałcząc jak kocia mama, lub czając się w kompletnej ciszy. Bo doszłam do wniosku, że skoro na środku ulicy szukało mamy, jest głodne i wciąż nawołuje, to za chwilę znów wyruszy na jej poszukiwanie.
Na całkiem wszelki wypadek znalazłam też telefon do mechanika, żeby rozkręcić kokpit Jak tylko mikro kawałek kota wysunął się obok pedału, pochwyciłam i zapakowałam do pudełka po butach (w międzyczasie przyniesionego z domu przed dobrą duszę).
Pojechałam do przychodni, gdzie zostawiłam małe bure w szpitaliku. Ma 5 tygodni, chyba dziewczynka. Następnie już tylko zrobiłam delikatne mycie "posłanych" dywaników samochodowych, odwiozłam jeszcze Jolę z worem karmy do domu i już była taka godzina, że musiałam pojechać do siebie pomieszkać.
Sorki, ale nowe zdjęcia ode mnie będą dopiero w przyszłym tygodniu, jutro postaram się wrzucić fotki Mrusi, jeszcze z poprzedniej sesji.
Jola sama zrobiła kilka zdjęć Garfieldowi, których nie widziałam na dużym ekranie, ale mam nadzieję, że dobrze wyszły i nadają się do ogłoszeń, bo to fajowy rudy kot jest, który szuka domu wychodzącego.
Wyjaśniłam, że słodziak różowy, czyli Mikuś ma 2,5 roku, zaraz tę informację poprawię w treści postu na Jego temat.