Kiedyś nie było bezdomnych kotów na moim osiedlu.
Pewnego dnia, właściwie był już wieczór, mój pies zaczął bardzo niuchać pod samochodem, obok śmietnika. Wydobywały się stamtąd jakieś syki i warkot. Uklękłam na chodniku i zajrzałam. Ujrzałam dwa błyszczące punkty i dobiegł mnie ostry syk.Gdy oczy przyzwyczaiły mi się bardziej do ciemności, zobaczyłam, że to szarobura koteczka. Niezbyt duża i niezbyt młoda. Obok, a może trochę za nią siedziało kocię, jeszcze bardziej niewidoczne bo czarne.
Tak to się zaczęło. Dokarmiałam je, a one zawsze czekały na mnie, zawsze przy tym samym śmietniku. Chciałam złapać kociaka, ale się nie udało. Póżniej postanowiłam wysterylizować kotkę. Było trudno. Wtedy nikt w Trójmieście nie miał klatki-łapki. Kotkę nazwałam Szarutką, choć czasem wołałam na nią Zołza.

Na jakiś czas Szarutka zniknęła. Szukałam ją po zaroślach, śmietnikach...Kiedy wreszcie ją znalazłam, była bardzo słaba. Okazało się, że miała na szczęście niezbyt grożny wypadek.
Wyglądała jak cień grożnej, syczącej Zołzy. Po złapaniu jej ,okazało się, że ma guza. Szybka operacja uratowała jej życie, choć wydawało się, że nie ma żadnej szansy. Udało mi się znależć jej dom, bo na wolności nie dałaby sobie rady.
Pani mieszka samotnie i dużo przebywa poza domem. Szarutka nadal była dzika, choć z czasem przysiadała na kanapie niedaleko swojej pani, a od wielkiego święta pozwalała się czasem pogłaskać.
Otóż dowiedziałam się dzisiaj, że rak był jednak złośliwy. Pojawiły się następne, w tym jeden na oku, nieoperacyjny. Pani dopóki widziała, że zycie kotki jest pozbawione cierpienia, starała się dać jej wszystko co najlepsze.
Kilka dni temu spostrzegła, że kotka zaczęła odczuwać ból. Podała jej środek nassenny, a wet przeprowadził koteczkę przez Tęczowy Most.
Strasznie mi smutno , bo myślałam, ze pożyje sobie jeszcze długo...
Moja pierwsza bezdomniaczka.