Po pierwsze i najważniejsze: Kinya, bardzo, bardzo dziękujemy, że dałaś maluchom schronienie u siebie. Myślę, że bez Twojej pomocy te okruszki miały ostatnie dni życia przed sobą.
Teraz relacja z wczorajszej akcji.
Zaczęliśmy od śmietnika. Wyobraźcie sobie osiatkowany śmietnik przy osiedlowym spożywczaku w czasie takich upałów. Skrzynki z butelkami, pudła kartonowe, połamane druciane stojaki na towar, sterta plastikowych skrzynek po mięsie. Ze gnijącą wodą w środku. Smród. Muchy.
W tym wszystkim stado ok. 6 tygodniowych kociąt. Jeden czarny maluch wystawia uszy z najwyższej skrzynki. Przy wejściu na skrzynkach leżą miseczki z nietkniętym mlekiem i starą karmą puszkową.
Próbuję wejść na skrzynki, żeby ustawić klatkę jak najwyżej i najdalej od drzwi śmietnika (do drzwi kociaki nie podchodzą). Sanna-ho mnie ostrzega, że nie ma znajomego ortopedy. Mimo to kontynuuję. W końcu niech się kuracja tymczasująco-odchudzająca się na coś przyda.
Dooopa. Kociak zwiewa na dach sklepu. Zostawiam klatkę i przynęty, wycofuję się z tego miłego miejsca. Czekamy. TŻ jedzie pożyczyć od sąsiada długą drabinę.
Pojawiają się kolejne kociaki, w stanie znacznie gorszym niż czarne diablątko. Oczy zalepione, pyszczki czarne od brudu i chyba kataru. Żaden nie zamierza wejść do klatki.
Pojawiają się "pomocnicy". Jak zwykle z całą masą dobrych rad. W dodatku niektórzy z psami. Bez smyczy. Pańcia z pieskiem (pieskiem

ogromny owczarek biegający luzem w biały dzień po osiedlu) przekonuje nas, że "się nie złapią". A piesek zna kotki, bo ma kotka w domu. Za kilka minut piesek, co zna kotki pędzi przez trawnik biało-burą kocicę, która w panice wpada do śmietnika, prawie rozbijając się po drodze o siatkę. Pańcię pieska na dziś mamy już z głowy.
To matka. W strasznym stanie. Podobno ktoś widział, jak dzieci się na nią znęcały. Wersje są różne - od bicia kijami po rzucanie kamieni. Nieważna technologia, liczy się efekt.
Jedno oko zamknięte, uszkodzone, z daleka wygląda na wybite, rany na głowie. Możemy ją obejrzeć, bo TŻ razem z drabiną przywiózł lornetkę, kotka wraz z maluchami chodzi po dachu śmietnika. Na kicianie pani ze sklepu podchodzi do krawędzi dachu, kocięta zjadają jakieś resztki, które ktoś im wcześniej wrzucił na dach. Sklep zamykają, ale zostawiają dla nas otwarte wejście do śmietnika. Decydujemy jednak, że klatkę łapkę ustawimy na dachu, z drabiny.
Strzał w dziesiątkę - kociaki wchodzą do klatki parami. Mamy wszystkie 4.
Ale to nie jest sukces.
Matka trzyma się z dala od klatki, mimo obstawienia kartonami, mimo tego, że jest głodna. Zostawiamy sannę-ho na czatach, musimy wyskoczyć do domu podać Zemci antybiotyk. W międzyczasie kotka pojawia się na dachu i nawołuje kocięta. Do klatki się nie zbliża. Wróciliśmy i próbujemy łapać na kociaki, umieszczone w klatce łapce stojącej w dużym kennelu z e sznurkiem przy drzwiczkach. Nic. Kocica zniknęła i nie wychodzi. Kociaki milczą, skubane. Robi się coraz później, kociaki chore, Kinya czeka.
Łapka z jedzeniem na dach, kociaki do Krakvetu, potem do Kinyi, sanna-ho z sąsiadką na czatach (dwie menelki ciemną nocą w środku osiedla na kocyku na trawce, taki klimacik

).
Zero efektu. Jeże, owszem, szczury i komary, nawet jakiś kocur się przewinął. Kocica schowana, nie wychodzi. Ludzie z bloku w środku nocy wrzeszczą "policja" i alarmują właścicielkę sklepu, że ktoś jej chodzi po dachu (właścicielka wcześniej osobiście z nami rozmawiała i zostawiła otwarty śmietnik). Załamka.
Koniec na dzisiaj.
Spać poszliśmy o 4.00 rano.