Potem moje kotuchy dopadła jakaś wstretna wirusówka.
Pierwszy i najciężej przechodził ją Pufcio. Miał tak zajęte struny głosowe, że nie miauczał, a skrzeczał. Miał zajęte płuca, okropną temperaturą, strasznie kaszlał. Znów codzienne wizyty w lecznicy, znów rósł mój dług, mimo że za część zabiegów płaciłam od razu.
Pufcio przeleczył chorobę "nakolankowo", tzn. leżał cały czas plackiem na moich kolanach. Póżniej przyszła pora na inne, nie ominęła żeadnego, na szczęście pszeszły ją jakoś łagodniej, tylko Leśny Chłopiec trochę cieżej.
Wszystkie jednak były leczone, a ja nosiłam po dwa kontenerki do wetki.
Potem nastał czas Freda.
Zobaczyłam go na stronie schroniska, rasowy sybirak. Takie nie zagrzeją długo miejsca w schronie. On jednak był na stronce i nie znikał. W końcu aby sprawdzić zadzwoniłam. Powiedziano, że kot jest i mogę go zabrać. Ponieważ adopcje są do godz.15,00, a ja dzwoniłam w poniedziałek, zapytałam czy mogę go zarezerwować, bo przyjadę po niego dopiero w sobotę. Pracownik powiedział, że nie ma potrzeby

, on i tak będzie, to stary kot, którego po śmierci właściciela oddała rodzina, nikt go nie weżmie...
Nie powiedział tylko, że kot ma chora wątrobę i nerki, że jest zagłodzony, że koci katar, ze jest zasmarkany, zaglucony i ma mega biegunkę...
Właściwie nie powinni go wydać, bo teoretycznie schroniska nie wydają chorych kotów, nic jednak nie powiedziałam, bo wtedy mogliby go naprawdę nie wydać.
Fred ma zrobione badania krwi, USG, ma chorą wątrobę, ale nie tragicznie, ma też chore nerki, ale będąc na odpowiedniej diecie, może jeszcze przeżyć duużo szczęśliwych lat.
Jest dużym, pięknym, inteligentnym i gadatliwym kotem. Potrafi sam przyjść na kolana, na mizianki.
Reszta kotów rosła, młodzież szalała. Nawet Sasza, który był bardzo związany z Oscarem i po jego śmierci nie bawił się wcale i odrzucał inne koty, teraz bawi się i szaleje, tak jak powinien.
Śpiący Sasza.
Stella, moja gdwiazdeczka.
