Ja zawsze miałam psy wyżlaste.
Ale któregoś pięknego, zimowego dnia do mojej ulubionej knajpki przywlokła się kocica i zamieszkała na kaloryferze

W zasadzie siedziała tam cały czas, poza krótkimi wycieczkami w celu załatwienia tajemniczych kocić spraw. Spytałam znajomego barmana, co zwierzę jada, a on na to, że "przecież to nie jego kot"

O żesz ty, opier...łam, jak w knajpie można nie znaleźć czegokolwiek dla kota i stwierdziłam, że w takim razie to wezmę ją do domu i nakarmię chociaż

Nie powiem, byłam letko "po piwie"

Dopiero w taksówce się zaczęłam zastanawiać, co ja z kotem zrobię - w domu stary już pies, ojciec nie znoszący kotów, ani kuwety, ani żwirku i tylko psie żarcie
W domu zrobiłam remanent improwizując kuwetę w starej foremce do ciasta i przy pomocy ziemi do kwiatków

Wygrzebałam jakiś pasztecik, nakarmiłam kota (wciągnęła błyskiem - taka głodna była

), wzięłam kota na ręce i wpuściłam psa, bo już szału dostawał pod drzwiami do pokoju

Piesa przyjacielska podleciała merdając ogonem, a kota się tylko odwinęła raz i suka poszła jak zmyta lizać poraniony nos
Jak się rano obudziłam po odespaniu zarwanej nocki, to kot był już tak zaprzyjaźniony z mamą i z bratem, że na moje próby wytłumaczenia, że to tylko na chwilę, od razu mi to z głowy wybili

Tylko ojciec jakiś wkurzony był
