Wczoraj wywaliłam numer stulecia.

Juz w ciagu dnia Mąż mnie wkurzył, bo jakos nie tak sie wysłowił chyba

i ja go moze żle zrozumiałam....a może nie....

Sajgon był wczoraj bo i zakupy na wyjazd i wogóle jakiś taki rozwalony był, a do tego ja się kiepsko czułam.

No dzisiaj też sie czuję niewyrażnie i w dodatku zostałam sama z tym burdelem, bo juz wyjechał raniutko.
Wróciłam od kotów po 22.00 i wiedziałam ze jeszcze te nieszczęsne kuwety mnie czekaja.Sił juz nie miałam zupełnie.Na dodatek Mąż mnie poinformował że lepiej żebym nie wchodziła do pokoiku bo szlag mnie trafi ,co tam koty nawyrabiały.
No to sie pytam co, bo wolałam zapytać jednak.No że posłanka porozrzucane, pellet wysypany.A to ja mówię, a to nic takiego - normalne.Spodziewałam sie czegoś gorszego.
Poszłam sprzatać.Maż w tym czasie ogladał jakis film i jakaś złosć mnie na to wszystko wzieła, że musze to robic, choć padam na pysk, ze zaczełam sobie bluzgac na niego do kotów.No i to trwało tak dosyc długo, bo miałam roboty sporo.
Normalnie jak Mezą nie ma to czasem bluzgam na koty, ale one wiedza ze to tylko tak ze zmęczenia.

No ale teraz było odwrotnie.
No i wychodze z wiadrem pelletu do wyrzucenia a ......na fotelu pod dzwiami siedzi mój Mąż.I słucha.

Bezcenne uczucie.
Najpierw parsknął śmiechem.A potem mnie zapytał czy koty mnie wysłuchały......
