Dzisiaj zacznę tradycyjnie - jeśli ktoś słyszał kota wyjącego jakby go obdzierano ze skóry w autobusie linii 184, numer boczny....
No, dobra, numeru bocznego autobusu nie pamiętam, jechaliśmy raptem dwa przystanki, Budyń wył jak opętany, potem tak wariował w transporterku, że ledwie go doniosłam od przystanku do domu (200 metrów, żeby nie było). A wstęp ten oznacza ni mniej ni więcej, tylko kolejną wyprawę moich futrzastych. Z dwunoznymi do towarzystwa, małoletnie są, same nie podróżują. Tym razem podróż była pociągiem, wiec Budyń omiauczał tylko jedną trzecią trasy, trasa ma m/w 3 godziny, więc do przeżycia. Generalnie rudy podróżował (jak już odkrylismy ten sposób, bo pierwsze 40 minut użeralismy się z nim potwornie, oczywiście chciał łazić po wszystkich i po wszystkim) na górnej półce, w otwartym trasporterku. Nawet mu się to spodobało, część drogi przespał...(i to nie jest żart) BluMka też w otwartym transporterku, ale u mnie na kolanach, bo ona jest wędrowniczka, a poza tym - boi się ludzi, więc nie miała tendencji do wychodzenia.
Na miejscu okazało się, ze dom moich rodzicow jest jedną wielką kocią pułapką....

Pierwsze pół godziny pobytu spędziłam na szykowaniu kuwety, dawaniu kotom jedzonka i jednocześnie:
1. przekładaniu z parapetu na półkę filiżanek, które moja mama ustawił, zastawiając cały parapet. Na moją sugestię przestawienia ich na półkę, mama zapytała - a na półkę nie wskoczą? przecież BluMka lubi wyżej... Ja do mamy: na półke może wskoczą, może nie, na parapet wskoczą NA PEWNO....
2. ukrywaniu w kącie za szafką wysokiego na dobre 60 cm SZKLANEGO świecznika, który stał na trójnogim stoliku po drodze na parapet w pokoju
3. usuwaniu z trasy wiodącej do balkonu/okna balkonowego dwóch DUŻYCH wazonów
4. wyciagneciu serwetki spod szklanej misy z czymś stojącej na toaletce (sama misa jeszcze się broniła, ale jazda na serwetce po drodze na kolejny parapet była fascynująca)
5. schowaniu do szafki wazonika stojącego na toaletce
6. schowaniu do szuflady kilku porcelanowo szklanych puzderek, którymi zastawiony był parapet....
7. zastanawianiu się, jak powstrzymać BluMkę od wchodzenia na lodówkę. Lodówka ma 1,8 metra, mozna na nią wskoczyć z szafki z wyskości 80 cm, czyli metr w górę. Cała "góra" lodówki była zastawiona róznymi rzeczami, na samym rogu stał na pudełku od czekoladek zwisający kwiatek w doniczce, oprócz tego jakieś puszki, koszyk i tym podobne śmiecia... Co ja mówię, stał. Stoi nadal. Aczkolwiek BluMki nie powstrzymałam. Wskoczyła z tej szafki, 80 cm przypominam, na 180 cm lodówki, ladując miedzy doniczką a koszykiem, i wlazła na szafki kuchenne, a co. Zzieleniałam jak slalomowała między ustawionymi całkiem blisko krawędzi szklankami do piwa, jakimś wazami i takim innym sprzętem. Ale BluMka - jak na damę przystało - z wdziękiem balansowała sobie między szkłem i nie bardzo wiedziała, czemu krzyczę na nią wzrokiem, bo nie ośmieliłam się wydac z siebie głosu, żeby ta cała misterna konstrukcja nie runęła w dół....
Dwa razy wlazła na lodówkę, dwa razy łaziła po szafkach - nic nie spadło.
I W OGÓLE NIC SIĘ NIE STŁUKŁO!!!!
Mimo że koty zostawały na długo same
Ale dzisiaj jak wyjeżdżałam - odetchnęłam z ulgą...
A Budyń nauczył się grać na pianinie. Tylko jeszcze nie załapał, dlaczego przy zamknietej klapie to duże czarne coś milczy.....