» Nie maja 18, 2008 1:48
Witam
opisywana tu sprawa jest zarówno skandaliczna jak i rozwojowa. Bo ciąg dalszy informacji nastąpi.
Zacznę od (swojego) początku. A, uprzedam, jest to lektura dla wytrwałych.
Na prośbę Olgi podjęłam się przeprowadzić łapanki kotów w rejonie ulic: Kasprowicza-Podczaszyńskiego-Barlicka.
Do czasu informacji o rozstrzygnięciu gminnego przetargu na sterylizacje złapałyśmy (z koleżanką) 7 kotów. Zostały już wysterylizowane i odstawione na miejsce. Zabiegi przeprowadzono w lecznicy na Ursynowie (ot, taki kawałeczek) na koszt fundacji.
Po otrzymaniu info o talonach nakazałam 2 karmicielkom pobranie talonów. W końcu to są gminne koty, karmicielki zarejestrowane. Planując kolejną łapankę zadzwoniłam do 6 lecznic, o których info otrzymałam od karmicielki.
W lecznicy na Staffa 59 zdumiony mężczyzna oświadczył, że dopiero dzień wcześniej dowiedział się o wygraniu przetargu, nie ma mowy o przyjmowaniu jakichkolwiek kotów; może za 2 tygodnie. Na moje stwierdzenie, że przecież gmina już talony rozdaje, więc jakim cudem on nic nie wie, odpowiedział mi, że to NIEMOżLIWE.
W kolejnych 3 lecznicach powiedziano mi, że:
1) nie mają możliwości leczenia na miejscu chorych kotów
2) chore koty musi leczyć karmicielka
3) chorych kotów nie przyjmuje sie na kastracje
4) kotów po kastracjach nie przetrzymuje się, to sprawa karmicielki co zrobi, albo od razu wypuści, albo przechowa u siebie
5) jedna z lecznic poszła jeszcze dalej: zdrowego kota na kastrację trzeba wcześniej umówić (dzień i godzina). Nie podpowiedziano jednak, w jaki sposób przekonać kota, aby na określony moment był gotowy zabrać tyłek do lecznicy. Ten kto łapie koty na pewno to zrozumie.
Lecznica na Podleśnej powiedziała, że przyjmują odłowione na kastracje koty, mają miejsca, kotki przetrzymują. Chorych kotów nie przyjmują.
I wreszcie 6-ta lecznica, na Rydla 32, udzieliła właściwych odpowiedzi na pytania, a mianowicie:
tak, przyjmujemy na leczenie chore koty
tak, można kota po złapaniu przywieźć na kastrację
tak, kotki są przetrzymywane w lecznicy przez tydzień po zabiegu.
15 maja umówiłyśmy się z karmicielkami na kolejną łapankę. Mając ustalone warunki zdecydowałam, że jeśli coś złapiemy, wiozę na Podleśną, przynajmniej wiem, gdzie to jest. Było tylko ograniczenie czasowe - do 21.oo. Zarezerwowałam miejsca, zaznaczając, że nie wiem ile kotów i czy w ogóle się złapie.
O 20.40 miałyśmy 2 kotki (oczywiście ciężarne) i 5 kociąt ok. 8-tygodniowych z ewidentnym kk. Uznałam, że te kociaki pojadą następnego dnia na Rydla. Zadzwoniłam do lecznicy (na Podleśną) i potwierdziłam, że za kilkanaście minut przywiozę te 2 kotki. Koleżanka i kamicielki zostały ze sprzętem i łapały dalej.
Przyjechałam, dałam talony, po chwili podsunięto mi do podpisu zgodę na wykonanie zabiegu. Podpisując zapytałam, czy nie przeszkadza, że to nie ja jestem karmicielką, a sama mieszkam na Ochocie. Nie, to jest nasz wewnętrzny dokument. Podpisałam swoim nazwiskiem i z adresem. Natychmiast potem kotki zostały wpuszczone do klatek. NIKT ICH NIE OGLĄDAŁ, NIE BADAŁ.
W tym czasie otrzymałam wiadomość, że złapał się jeden z miejscowych rozpłodowców. Było za późno dostarczyć go do którejkolwiek z lecznic, więc wiedziałam, że pojedzie do mnie i do jutra będzie musiał siedzieć w pułapce w mojej piwnicy.
Ze względu na maluszki akcję zakończyłysmy.
Nastepnego dnia rano dzwoni do mnie Podleśna z pytaniem, czy "czy mam świadomość, że przywiozłam chore koty?". Jasne, że nie mam. Wyglądały na zdrowe, o ile ciąża nie jest chorobą. W końcu jeśli przyjmuje się bezdomne zwierzęta i mają być zdrowe należy je wcześniej zbadać. A nawet określić płeć, bo np. któryś z tych kotów to mógł być kocur z wodobrzuszem. Zażądano, aby natychmiast te koty zabrała. Powiedziałam, że oczywiście, w tej sytuacji ... ale troszkę później. Padło na Rydla, proszono tylko, abym przyjechała po 15.oo, gdyż do tego czasu odbywają się zabiegi. W tych godzinach byłam umówiona z klientami, żadnym sposobem nie mogłabym tam siedzieć, aby przekazać te nieszczęsne kotki.
Zadzwoniłam więc do karmicielki z prośbą, aby podjechała do lecznicy, ja przywiozę kotki, a ona poczeka z nimi do ich przekazania. I drugi szok: karmicielka oświadczyła, że żadną miarą nie może MI POMÓC, ponieważ przygotowuje obiad dla rodziny.
Zadzwoniłam do Olgi: samochód w naprawie, gdy zrobią pojedzie na Podleśną. Zapewniłam, że wszystko jest z Rydla uzgodnione, tylko im te kotki przywieźć.
Niedługo potem nastąpił trzeci szok: zgubiłam portfel ze wszystkimi dokumentami. Zdenerwowana do granic wytrzymałości, jeżdżąc bez dokumentów samochodem pomiędzy bankiem i policją odbieram telefon od Olgi: Rydla nie przyjmie chorych kotów. (Ola, tak przy okazji, czy w ogóle je badano?).
Dalej już wiecie, kolejne gminne koty wylądowały w prawdziwej lecznicy dla zwierząt, znowu oczywiście na koszt fundacji !
A teraz efekt uboczny tej całej hecy.
Właściciel Podleśnej wziął w zęby moją zgodą na zabieg i poleciał do gminy ze skargą, że przywożą mu koty z Mokotowa (!). Nawet nie chciało mu się sprawdzić, że to Ochota.
W gminie awantura, że ich "cenne" talony krążą już po całej Warszawie.
Zadzwoniłam do karmicielki, aby była łaskawa zadzwonić do gminy i sprawę wyjaśnić. Przy okazji powiedziałam o chorych kotkach i kociętach. Okazało się, że kocięta już leczyła, wet przepisał jej oxycort do smarowania oczu. Poinformowałam ją, że już rozpoczęły właściwe leczenie, antybiotykami.
Kobieta zadzwoniła do wydz. środowiska i rozmawiała z p. S., po czym oddzwoniła do mnie i:
- jeśli ktoś ma ją wyręczać w dostarczaniu kotów do lecznicy, to powinna napisać upoważnienie. Nie dodała, że ma być poświadczone notarialnie, więc niby jak stwierdzą, że to jej podpis?
- koty ma leczyć w domu lub w inny sposób, ale osobiście
- kocięta ma leczyć tak jak jej nakazał weterynarz.
Moje dotychczasowe wnioski, które byc może w najbliższym czasie będę musiała zrewidować:
- ta urzędniczka nie ma zielonego pojęcia o opiece nad kotami, o specyfice pracy karmicielek, o możliwościach tych karmicielek (każda z nich jest albo w wieku podeszłym albo chora, bez samochodu, bez sprzętu, bez możliwości przetrzymania w domu dzikiego kota itd), o odławianiu kotów itd. Z całą pewnością ma pojęcie dobrze spełnionego obowiązku, co zapewne jest potwierdzane otrzymywanym co miesiąc wynagrodzeniem; aż się prosi, aby na właściwym miejscu siedział właściwy człowiek;
- walka z bezdomnością zwierząt jest "prowadzona" bezpardonowo poprzez z jednej strony niezapewnianie opieki weterynaryjnej zwierzętom chorym, z drugiej zaś poprzez aplikowanie niewłaściwych leków (oxycort na kk)
- brak orientacji co tak naprawdę dzieje się w terenie;
- gmina nie potrafi ustalić (lub wyegzekwować) warunków, które wygrywające lecznice powinny spełniać (ale to będziemy jeszcze wyjaśniać)
- w tej dzielnicy jest poważny problem z nadmiernym rozrostem stad bezdomnych zwierząt, dowodem czego jest odsetek kotek ciężarnych wśród złapanych.
Nawiasem mówić chore kocięta, wszystkie z jednego miotu, są KOTECZKAMI. Nie jest to jedyny urodzony w tym roku miot na tym maleńkim terenie. Aż strach pomyśleć, co by tu było za kilka miesięcy, gdyby Olga tej enklawy nie odkryła.
Kończąc mam nadzieję, że nie uraziłam niczyich uczuć, ani nie obraziłam.