Pewnego dnia wybrałam się z mężem na zakupy. Traf chciał, że przechodziliśmy obok sklepu zoologicznego. Spacerując między regałami zobaczyłam klatki, a w nich koty i psy. To były dni, kiedy w sklepach dla zwierząt schronisko organizowało adopcje. Nie mieliśmy w planach zaadpotowania kota, jeszcze nie teraz. Ale coś mnie do tych klatek ciągnęło. W połowie drogi usłyszałam płacz. Inaczej tego nie mogę nazwać. Lamentował czarny, może trzymiesięczny kotek o wdzięcznym imieniu Gremlin. Podeszłam. Klatka była na wysokości mojej głowy. Kiciuś skorzystał z okazji, pacnął mnie po czuprynie. A, że mam długie włosy- to się biedak zaplątał. I nadal płakał. Ja się też popłakałam, mój mąż na mnie spojrzał, uśmiechnął się i do domu wróciliśmy z małym urwisem.
Gremlin był spokojnym, wspaniale ułożonym kocięciem, które oglądało z nami telewizje, spało w łóżku i nigdy nie sprawiało żadnych kłopotów. Aż przed Bożym Narodzeniem przestał jeść. Na oczku pojawiła się krwawa plama i już byliśmy u weta. Możliwości były trzy- co jedna-to gorsza. Albo tasiemiec przedostał się do oka(to byłoby do przejścia) albo kot ma HIV lub białaczkę. Zaaplikowane zostały leki i zaczęła się walka. Zawiniętego w ręcznik karmiłam pipetą, zakraplaliśmy mu oko i modliliśmy się, żeby nie stało się najgorsze. 20 grudnia kot słaniając się na łapkach obszedł mieszkanie, po czym wskoczył na nasze łożko i w moich ramionach odszedł na kocią strone tęczy. To była AIDS, na którą nie zrobiono mu testów w schronisku...
Po dwóch dniach koszmaru David wpakował mnie do samochodu i pojechaliśmy do schroniska oddalonego jakieś 50 kilometrów- rodzice męża mieli stamtąd kociaka i bardzo chwalili metody pracy tej placówki. W przeciwieństwie do poprzedniego- tam robiono zwierzętom testy na obecność wirusów. Ale teraz już wiedzieliśmy na co mamy być wyczuleni.
O czarnym kocie nie było mowy- przecież nic nie mogło nam zastąpić naszego koteczka.
Froda znalazłam w izolatce. Był niedużą, zakudloną kupką nieszczęścia. Znaleziony w opuszczonym domu, gdzie jego rodzeństwo i matkę zagryzły szczury, uratował się wspinając na parapet. Pracownicy karmili go pipetą z rosołem bez większych nadziei na uratowanie mu życia. Ale w małym ciele wielki duch. Przetrwał pierwsze tygodnie, a potem pojawiliśmy się my. Trzeba go było prawie całego ogolić- był jednym wielkim kołtunem.
Teraz, kiedy patrzę na prawie 10cio kilowego, pięknego szarego tygrysa, z wielkimi jak u sowy złotymi oczami, uśmiecham się pamiętając, jak znajomi pukali się w czoło widząc łysego kota z zapadniętymi żebrami. Frodo jest ufnym rozrabiaką, dzięki któremu nasz dom zyskał niepowtarzalny klimat. Często łapię się na tym, że traktuję go jak człowieka. Cóż, czasem też myślę, że jestem kotem
Może to było przeznaczenie - dać miłość i godne umieranie jednemu kotu, po to, by uratować drugiego? Czasem wydaje nam się, że Gremlin jest ciągle z nami. Szczególnie wtedy, gdy Frodek, przechodząc przez ulubiony pokój czarnulka- skacze w góre niespodzianie, jak gdyby pacnięty niewidzialną łapą. Co ja mówię- on jest z nami. W naszych sercach i pamięci, i pozostanie tam na zawsze.
Latem do Frodka dołączył kolejny schroniskowy rezydent. Frodo powiedział mi kiedyś, że smutno mu w domu samemu. Trzeba było rozpaczy zaradzić- więc wsiedliśmy w samochód i do schroniska! Tam uwagę naszą przykuł rozwrzeszczany rudy kociak. Tak przynajmniej wyglądał. Zapchlony, zarobaczony, z niedowagą- wyglądał na kilkumiesięczne kocię. Ale nasz wet stwierdził, że rudzielec ma prawie dwa lata. Po kilku tygodniach intensywnej kuracji i dożywiania – okazało się, że miał rację. Frodek przez pierwsze dwa dni okazywał wyższość, po czym skumplował się z Nowym i odtąd stanowią zgodną parę. Oczywiście, tłuką się czasem niemiłosiernie, futro fruwa po całym domu. Ale ani Frodo, ani my nie możemy narzekac na nudę, odkąd w domu pojawił się Yukon. W końcu co dwa Koty- to nie jeden;)
