Wiem że to pisanie moje nic nie zmieni ale może będzie mi łatwiej gdy to z siebie wyrzuce.... W sobote byliśmy na weselu znajomych, bawiliśmy się fajnie az do momentu kiedy okazało sie że za budynkiem weselnym na chodniku siedzi kot... a raczej cos co kotem kiedyś było. Szkielet kota obciągnięty burą sierścią.....Beż namysłu wzieliśmy kociaka do domu, Ulokowaliśmy w ciepłym pomieszczeniu ,daliśmy wode i odrobine jedzenia... napił sie ale jeść nie chciał, W niedzielę z samego rana pojechalismy do weta czując ze nic sie nie da zrobić.... Okazało sie że kocurek miał bardzo zaawansowaną mocznicę ponad 1200 mocznika i 76 kreatyniny....anemia... wycieńczenie... agonia... podjeliśmy decyzje o ulżeniu mu w cierpieniu.... bylismy do końca, głaskałam go po łepku i mówiłam do niego.... niby pomogliśmy, bo umierałby jeszcze kilka dni na zimnie, z głodu wycieńczenia... ale ciągle mysle o tym ze ten kociak siedzial na chodniku w dzielnicy mieszkalnej. Dookoła były domy, to nie było jakies odludzie, gdyby ktos wczesniej zwrócił na niego uwagę, zawiózł do weta.... może....tak strasznie mi żal... przez te krótka chwile był czyims kotem. był naszym kotem... nawet imie mu dałam... Ślubek... tak mi strasznie cieżko cholera jasna... tak cięzko
Ślubku... bedę o Tobie pamietała...






