u mnie było tak (było, bo mój Pisio od dwóch miesięcy leży pod trawką, na której z taką przyjemnością "opalał się" ze swoim przyjacielem Pumkiem

)
Kotek pojawił się u mnie jako czteromiesięczny ulicznik pod koniec lata 1999r. - był to mój pierwszy kocio, doświadczenia wielkiego nie miałam, ale chciałam żeby kocinek był szczęśliwy i dopieszczony na ile to możliwe. No i oczywiście bezpieczny - zatem opcja wstępna nie przewidywała wychodzenia z domu. Ale: okazało się, że kot jest wieeelkim miłośnikiem przestrzeni znacznie większych niż moje 38-miometrowe mieszkanie. Objawiało się to prawie codziennym ucieczkami na klatkę (a sprytny był i zwinny jak węgorz!, chuligan jeden! naganiałam się po tej klatce w tę i z powrotem w górę i w dół, dobrze, że blok tylko 3-piętrowy) oraz wielogodzinnymi porannymi i wieczornymi płaczami (jak zaczynał mnie prosić o wypuszczenie ok. 20-tej np. to kończył z przerwami na zaczernięcie oddechu i ew. jedzenie ok. 1 w nocy, a potem apiać od nowa ok. 5-tej - stał i jęczał pod drzwiami i skrobał w drzwi). Nadzieje, że zedrze sobie gardziołek okazywały się płonne - płuca, przeponę i struny głosowe miał baaardzo zdrowe

(Był wykastrowany oczywiście więc to nie zapał do panien tak go gnał na dwór tylko ciekawość świata i rozpierająca energia życiowa). Moje zdrowie (psychiczne zwłaszcza) podupadało. Coś trzeba było zrobić ...
Nadeszła wiosna a ja postanowiłam przestać jego i siebie męczyć - mieszkam na starym osiedlu, z małymi trzypiętrowymi blokami, dużą ilością zieleni, spokojnymi psami, sympatycznymi sasiadami - więc kupiłam śliczne czerwone szeleczki
Wyjścia szeleczkowe odbywały się przez kilkanaście tygodni, a w miedzyczasie okocili się kociakiem w tym samym wieku co Pisio sąsiedzi z mojej klatki. Spacerowaliśmy więc "szeleczkowo" razem i razem podjęliśmy decyzję o wrzuceniu puszorków do szuflady - koty wychodziły pod naszą opieką ale chodziły luźno, co przyjęły z baaardzo dużym zadowoleniem

Odbywały się codzienne spacerki - my w tym czasie siedzieliśmy na ławce mając je w zasięgu wzroku albo łaziliśmy za nimi "ubezpieczając" teren. Gdy uznaliśmy, że koniec spacerów wołaliśmy koty, które biegły do nas jak psiaki, a gdy Pisiek nie za bardzo chciał wracać do domu podchodziłam do niego, zarzucałam go sobie na ramię i wracaliśmy do domku. Kot był przeszczęśliwy ! Tym bardziej, że moja sąsiadka przeszła w międzyczasie na emeryturę więc miała czas, żeby wychodzić z kotami, "wyprowadzała" podczas mojej obecności w pracy także i mojego i wiosną, latem czy wczesną jesienią chłopaki siedziały na dworze po kilka godzin

Przychodząc z pracy witałam w domu "wybieganego", zadowolonego z życia kota, który nabiegał sie z kolegą i teraz chciał tylko jedzonka i kolanek.
Teraz mam w domu dwa koty ze schroniska, które nie palą się specjalnie do wychodzenia i cieszę się, bo to wychodzenie mojego kota, nawet pod opieką zawsze mnie bardzo stresowało z powodu lęku o niego - bo to w końcu nigdy nie wiadomo czy jakiś głupi pies się nie pojawi albo coś...
A teraz najmilsze chwile jakie wspominam z moim kotem to takie scenki jak ta gdy przy ławce "obłożonej" sąsiadami kokosiły się w trawie nasze dwa koty i zaprzyjaźnione psy. Albo jak wbiegał zwinny i pełen życia na drzewo i patrzył z góry jakby mówił : "ale jestem de beściak, co ?". Albo jak rozgrzany "do czerwoności" leżal w wysokiej trawie czuląc się do swego kumpla, ech...