Biegałem sobie po dużych polach na zielonym Żoliborzu, wspinałem na drzewa, tarzałem w trawie wyższej ode mnie nawet gdy stanę słupka. Z tych rozległych terenów przychodziłem czasem pod cywilizowany budynek coś zjeść. Bo tam karmią koty. Przychodziłem na ugiętych nogach i pod osłoną nocy – ale ktoś mnie jednak wypatrzył i powiedział dużej. Duża podobno kazała mnie odłowić ale im się nie udawało – nie ufałem im.
I tak sobie żyłem te kilka miesięcy od czasu gdy wyrzuciły mnie dzieci.
Do dziś.
Bo dziś przyjechała duża z dostawą karmy. Nakarmiła i wygłaskała kotki. Wtedy wyszedłem i ja. Obwąchałem jedzenie ale nic nie ruszyłem. Niech sobie nie myśli że ja tu przychodzę w tak prozaicznej sprawie. Podszedłem do dużej, wlazłem jej na kolana i strzeliłem baranka. A co.
Duża mnie wymiziała a potem zamknęła się ze mną w budynku. Zadzwoniła.
Za chwilę przyjechała jeszcze jedna duża z mała klatką. Wsadziły mnie. Zabrały.
Zabrały mnie z mojego dzikiego raju w którym jeszcze niedawno były tylko rozległe hale w których mieszkali narkomani a teraz spychacze zrównały teren z ziemią pod budowę ekskluzywnego osiedla. A tam podobno nie ma dla nas miejsca.
I od tej pory skończyło się moje szczęście. Zostałem zamknięty w więziennej łazience.
I co ja takiego zrobiłem?

