Małe coraz mniej dzikie

.
Jeszcze spirzają od ręki, ale coraz smielej podchodzą, smyrają mnie bo bosych pietach i łatwo daja się zlapać do pomiziania albo zakropienia oczek. Będa z nich koty, jak tylko wyrosna z wieku szaleństw. Jedzą i rozrabiają - znaczy zdrowe (tfu, tfu). Mamcia nadal sie nimi opiekuje, grucha za śmigającymi drapichrustami, wylizuje, ustepuje ofiarnie przy misce. Muszę wystawiać potrójne porcje.
Martwię sie tylko, że nie ma dla nich sensownych domów, dzisiaj była propozycja do domu wychodzącego

, takiego małego kociaka... Ech ludzie... Oczywiście zostałam uznana za dziwaczkę, bo taka bezpieczna okolica (eche, asfaltowa droga prowadząca do kościoła, poprzedni kot nie wrócił do domu od sprzed świąt...). A moje koty są grube (bo są

) i nieszczęśliwe dlatego, ze nie wychodzą...
Jak tylko się obrobię z maturą

, ruszamy dalej - tym razem pojedyńczo, jak wspolne ogloszenie nie chwyciło.