No i pojechałam. Trafiłam do eleganckiej starszej pani w zadbanym mieszkanku. Kota oczywiście nie było, więc chwilę porozmawiałyśmy. Pani nigdy wcześniej nie miała kotów, w domu zawsze był pies. Z tego jak o nim opowiadała, wywnioskowałam, że zwierzęta lubi. Kotka była prezentem od dorosłych dzieci, kiedy pani została sama. Kupiona w warszawskiej hodowli, taniej, bo miała już 7 miesięcy. Właściwie wszystko ok - kotka miała mniejsze jedno oko, na pewno nie nadawała się na wystawy ani do hodowli. A oczy widział weterynarz, zapisał jakieś kropelki i wszystko jest w porządku.
I wreszcie ją zobaczyłam na żywo - pani wyciągnęła ją z tej szafy i przez chwilę popatrzyłysmy na siebie...

Właściwie nigdy nie podobały mi się szylkretki, ale tu zobaczyłam "swojego" kota...
A potem kota znów zniknęła, a ja dalej rozmawiałam z panią. I kątem oka zobaczyłam, że ktoś chyłkiem, ukradkiem, przyszedł pod krzesło, na którym siedziałam, a potem delikatnie powąchał ostrożnie opuszczoną ręke...

I już wiedziałam, że ją stamtąd zabiorę.