Z PAMIĘTNIKA STAREGO FILOZOFA
No dobrze, na razie net powrócił, to ja się uaktywniam.
Jak niektórym ciociom wiadomo, pańcia w piątek świętowała barokowo i gromadnie swoje urodziny. Pańcia huczne urodziny urządza raz na dziesięć lat, no bo ile razy w końcu można obchodzić dwadzieścia pięć lat...? Fajnie było, koty uczestniczyć nie chciały, ale my z przyjemnością. Każdy gość prędzej czy później gubił coś do jedzenia, zwłaszcza, że gości było dużo więcej niż państwo mają zastawy i szkła. W każdym razie w sobotę po południu pańcia wsadziła do samochodu ostatniego zielonkawego gościa - nawiasem mówiąc, trzeba było wzywać dwóch kolegów, jednego by odwiózł tego zielonego, a drugiego, by zabrał jego samochód... o czym to ja...? a, pańcio też pojechał, najpierw na mecz, potem na koncert Red Box, a pańcia nakarmiła nas wszystkich, otworzyła obie kocice na piętrze i usiłowała dojść do siebie w nowym dziesięcioleciu swojego życia. Raz było jej zimno, więc dokładała do kominka, raz gorąco, więc wychodziła na dwór, by zażyć świeżego powietrza. Oczywiście nasza trójka kursowała za pańcią trop w trop, zwłaszcza kartofel nie odrywał nosa od pańciowej łydki. Możliwe, że miało to jakiś związek z faktem, że już pod koniec imprezy pańcia wylała sobie na nogi puszkę piwa, bo gibnęło jej się krzesełko przy ognisku. Rozpętało to dyskusję o dobroczynnym działaniu piwa na porost włosów. Na nogach.
Późnym wieczorem pańcia zaniosła Dupencję z powrotem do jej apartamentu, a Muni zaniosła posiłek. I...
I jakaś cisza podejrzana.
Pomimo ryzyka ponownego łupania w głowie, pańcia padła na kolana przed muniową budką i skacowanym okiem zajrzała do środka.
Muni nie było.
Kiedy pańcio wrócił około północy, od progu został trafiony hiobową wieścią "Munia zginęła!" Pańcio nerwy ma mocniejsze niż pańcia, więc nie uwierzył i wysunął przypuszczenie, że na pewno gdzieś się schowała. Pańcia, która zdążyła do tej pory przetrząsnąć cały dom od piwnic, których nie ma, do strychu, którego nie umie sama otworzyć, była o mały włos od morderstwa w afekcie. Pół godziny później dom był przetrząśnięty po raz drugi, tym razem przez pańcia. Pańcio nie miał problemów ze schylaniem się, bowiem ostatecznie nie jego to urodziny były, więc nie czcił ich z takim poświęceniem i zachował teraz przytomność umysłu. Kazał pańci przestać latać po ciemku po lesie i iść spać a jutro się zobaczy. Drzwi na taras zostawili otwarte, w razie jakby Munia zechciała łaskawie wrócić.
Drzwi na taras pozostały otwarte w niedzielę, w kolejną noc, a także w poniedziałek, kiedy państwo pojechali do pańciowej pracy po klatki łapki na kuny. Ja nic nie mówiłem, ale wiało jak cholera i kartofel teraz kicha, a Muni ani ani. Ani śladu, znaczy.
Jedną klatkę pańcia zastawiła na tarasie, drugą u sąsiadów, którzy podobno mają działkę po prostu stworzoną dla kota, który nie chce dać się złapać do skończenia świata. Komórki, garaże sprzed wojny, sterty desek - no po prostu raj i milion kryjówek. Pańcia się nakombinowała, bo klatka na kuny ma morderczo ostry hak, na który na wabia nabija się smakowity, krwisty kawał mięsa. U państwa mięsa nie uświadczysz, więc trzeba było jakoś umieścić miskę z muniową ulubioną saszetką (nota bene, właśnie w piątek dostarczoną w hurtowych ilościach przez ciocię Anię)
Pańcio był sceptyczny, ale pańcia pełna nadziei co godzinę sprawdzała i o 3.15...
Przerwa na reklamy!
