

Jak wczoraj przyszłam wieczorkiem do niego, to sie okazało, że chował się do wiklinowej wieży i nawet nie wyszedł. Dopiero otworzyłam puszeczkę tuńczyka w sosie własnym to wylazł, trochę zjadł i znów wszedł. Położyłam się na podłodzie koło kontenerka i dopiero po dłuższych głaskach i gadaniu do niego zaczął murczeć. Widać, że jest spięty i każde zblizenie sie do niego to stres i chęć ucieczki.
Ale najważniejsze, że nie ma duszności i ten oddech jest całkiem, całkiem. Tylko żeby jeszcze jadł.

Dzisiaj przed południem udało się mojej mamie dopiero tabletkę mu podac jak jej powiedziałam, żeby w masełku mu włożyła na siłe do pyska, bo sama to chyba jej z 10 razy wypluł i ze 3 sie zmarnowały.
