A teraz Psotkowe niusy
(przepraszam Alantę, że tak długo...)
Wklejam maila jakiego otrzymałam od Alanty.
Chciałam przeprowadzić całą akcje w czasie ferii, gdy mojej córki nie
będzie
w domu, bo bałam się, że dziecko zbytnio to przeżyje, no i umówiłam się na
ostatni piątek (13-stego, dobrze, że nie jestem przesądna

). Zgodnie z
zaleceniami z forum, najpierw wyszukałam klinikę z salą operacyjną
(klinika
ta bierze co roku udział w akcji sterylizacyjnej Arki, Wet osiedlowy, do
którego chodzę, ma tylko jeden mały pokoik...), dodatkowo okazało się, że
lekarz operujący jest chirurgiem, znajomi korzystający z usług tej kliniki
mają o nim bardzo dobre zdanie, a za samą operację wziął mniej, niż
chcieli
w innych gabinetach. Kitkę zawiozłam rano z jej ulubioną kołderką, Wet
przy
mnie dał jej zastrzyk i kazał zadzwonić, żeby się upewnić, ze się
wybudziła.
Oczywiście założył jej wenflon, kitce został po nim mały strupek, który
dokładnie wylizała, niestety wylizała też drugą łapkę w tym samym miejscu
i
to tak pracowicie, że ma dwa łyse placki na łapkach...
Operowana była metodą "tradycyjną" i całe szczęście, bo jak czytałam o
wyrywaniu hakiem macicy, to mi się słabo zrobiło... Ma założone szwy
stałe,
po 10 dniach mam się zgłosić na zdjęcie ich. Przyznam, że wolę szwy stałe
od
rozpuszczalnych, bo byłam kiedyś szyta tymi ostatnimi i się rozeszły
zostawiając brzydką bliznę; na szczęście w takim miejscu, które ogląda
tylko
mój mąż i gin

.
Po przywiezieniu kitka się przewracała, gdy zdejmowałam kurtkę od razu
udało
jej się wskoczyć na tapczan, na którym się oczywiście wywróciła. Nie
potrafiła sobie znaleźć miejsca, chodziła za mnie z plączącymi się nogami,
raz zwymiotowała małą ilością śliny chyba, dopiero gdy położyłam się z nią
na swoim brzuchu, to zasnęła i z przerwami (musiałam iść do ubikacji

)
spała 7 godzin. Nocą spała ze mną w łóżku, niestety rano sen mnie zmorzył
i
obudziłam się, gdy już wylizała sobie brzuch i zaczęła skubać szwy

. Na
szczęście nie zdążyła sobie zrobić krzywdy. Poleciałam do Weta osiedlowego
po kaftanik, niestety, okazało się, że w mojej dziurze Weci dysponują
tylko
kołnierzami hiszpańskimi. Najpierw się wkurzyłam, bo kotu wyraźnie ten
kołnierz przeszkadza, ma kłopoty z jedzeniem (ściągam go wtedy) i z
trafieniem do kuwety (załatwia się obok) ale później się ucieszyłam, bo
okazało się, ze kołnierz nie pozwala kitce skakać.
Nakarmiłam kitkę po 12 godzinach małą ilością, zjadła chętnie, ale nie
chciała pić. Przez weekend karmiłam ją często małymi porcjami, zaczęła pić
wodę, wysiusiała się i zrobiła normalna qpę. Gdy córka wróciła z ferii to
się rozpłakała widząc kitkę w kołnierzu, a teraz mi pomaga w obserwowaniu
jej zachowania (po jedzeniu musimy pilnie się jej przyglądać, bo po
wymyciu
pyszczka, boków i pupy zaczyna skubać szwy i wtedy szybko zakładamy
kołnierz).
Muszę przyznać, że operacja wpłynęła korzystnie na relację kitki ze mną,
do
tej pory była płochliwa i nie chciała przyjść sama na kolana, teraz widać,
że mi bardziej ufa, sama przychodzi i podkłada łepek do miziania

. Mam
nadzieję, że ten stan się utrzyma...