» Pt paź 24, 2008 20:42
Pani Małgorzata popatrzyła na mnie z ukosa, po czym podsunęła mi kubek aromatycznej herbaty.
- Straszne rzeczy we wsi się dzieją – powiedziała splatając ręce na podołku.
Spojrzałem na nia pytająco.
- Takiej plagi myszy to od czasów Popiela nie widziano…Zima ciężka będzie, bo wszystkie do domów się pchają…Szkody straszne takie...
- A dawno to tak? - zapytałem niewinnie.
- Gdzie tam – pani Małgorzata. – Ponoć dzisiaj rankiem się zaczęło.
Odstawiłem kubek na brzeg stołu i zmarszczyłem brwi.
- A bo to kotów we wsi nie mają? – Zapytałem, a pani Małgorzata potrząsnęła głową.
- Koty jakoś w tej wsi utrzymać się nijak nie mogą… - pani Małgorzata zniżyła glos do przenikliwego szeptu. – Powiadają, że o zwierzęta tam mało dbają…w upał psy na łańcuchach bez wody mdlały…a koty, jak były jeszcze to chude takie…skóra i kostki…To niedobra wieś, dlatego Złąwsią ją nazwano.
- Prawda. Miana takiego miejsce żadne bez przyczyny nie dostanie – powiedziałem poważnie, a stojąca w drzwiach kucharka przytaknęła.
Wziąłem ze stołu słodki sucharek, wróciłem do pokoju po sweter i wyszedłem z hotelu.
Na rynku zaczepił mnie starszy mężczyzna odziany w granatowy waciak. Na nogach miał gumowe buty wykończone filcem a na głowie stary, sfilcowany beret.
- Panie śmieszny – zawołał zabiegając mi drogę.
Krew we mnie zawrzała. Dobrze wiedziałem o tym, iż wyglądać mogę nieco śmiesznie, ale z taka obcesowością nigdy jeszcze się nie spotkałem.
- Słucham – odpowiedziałem z wyższością, a mężczyzna otarł nos wierchem dłoni.
- Powiadają, że u was kota można kupić – powiedział i pociągnął nosem.
- U MNIE? – Zapytałem lodowatym tonem żałując, że nie nauczyłem się u południc sztuki odbierania krowom mleka.
- Yyy, w Złociejowie znaczy się – poprawił się mężczyzna. – Znaczy się, że u was w mieście.
Przechodząca skrajem parku Miaulina znieruchomiała i poruszyła uszami.
- U nas kotami nie handlują – odpowiedziałem. – A gdyby nawet nikt wam kota na poniewierkę nie sprzeda.
- Na poniewierkę? - obruszył się obcy.
- A tak – odparłem ujmując się pod boki.
Mężczyzna zmierzył mnie ponurym rowkiem i splunął.
- Zobaczymy – powiedział, odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę ratusza.
Spojrzałem na nieduży stosik liści na skraju parku. Liście poruszyły się i wyjrzała z nich oburzona Miaulina.
- Skandal – prychnęła. – Kotów im się zachciało…Pamiętam jak kociakiem będąc utopi mnie chcieli…Ja im jeszcze kota popędzę – dodała i nastroszywszy ogon pobiegła w stronę domu.
Postałem jeszcze chwilę dopóki nie trzasnęły drzwi ratusza i nie wyszedł z nich mężczyzna. Widać zły był okrutnie, bo kopał leżące na ziemi poszarzałe kasztany i mamrotał cos do siebie.
Za chwilę z ratusza wyszedł burmistrz i długimi krokami pomaszerował w stronę cukierni.
Pokiwałem mu dłonią i zagłębiłem się pomiędzy drzewa parku.
Przeszedłem zaledwie parę kroków, gdy na ścieżkę wybiegła poruszona czymś Pacynka.
- Kotów się im zachciało! – Krzyknęła z pasją, aż drepczący obok duży, gruby, czarny kot stulił uszy. – Żeby ich te myszy żywcem zjadły!
Kot Pacynki otarł się o moje nogi i uśmiechnął się cierpko.
- Dobra mysz nie jest zła – powiedział, – ale nie tak się te sprawy załatwia.
Wieści o pladze myszy dotarły również do domku Bajanny, która siedząc przy kuchennym stole doszywała szmacianym zwierzątkom noski z guzików i oczy z paciorków.
- Święty Mikołaj do dzieci się wybiera – oznajmiła, – więc trzeba czymś worek wypełnić.
Usiadłem obok niej i zabrałem się – trochej niezdarnie z powodu rękawiczek – za wiązanie kokardek szmacianym psom, kotom i niedźwiadkom.
Kiedy za oknami zrobiło się ciemno na stole piętrzył się stos zabawek, a na piecu smażyły się kartoflane placki z przyrumienioną aromatycznie cebulką.
Rude kocisko Bajanny ułożyło się na zapiecku, a Wincenty wyjął z kieszeni fajkę.
Kiedy wróciłem do hotelu na niebie świecił blady księżyc otoczony delikatnym pierścieniem, a po płycie rynku nie spacerował ani jeden kot.
Zachichotałem pod nosem i położyłem się w swojej szafie.
Nowy dzień wstał pogodny i słoneczny, zaś ścienny kalendarz pani Małgorzaty poinformował mnie, iż był właśnie piątek, trzynastego.
Z tego zapewne powodu kucharka przewiązała uszko pokrywki największego garnka czerwoną wstążeczką i zdjęła ścienne lustro, aby się przypadkiem nie rozbiło.
Zjadłem śniadanie podkpiwając sobie z przesądów i udałem się na zwykły spacer dokoła miasta.
Duży, gruby, czarny kot siedział na balkonie narożnej kamieniczki i mył sobie uszy, i poza nim nie zauważyłem żadnego innego kota.
Pomyślałem o buszujących we wsi myszach i uśmiechnąłem się szeroko.
Korzystając z pięknej pogody odwiedziłem wszystkie ulubione zakątki i na koniec wyszedłem na drogę prowadzącą do wsi.
Kiedy tak wpatrywałem się w zabudowania w trawie coś zaszeleściło i na drogę wyszedł duży, tłusty, pręgowany kot, którego nigdy dotąd nie spotkałem w mieście.
- Witam waszmości – powiedział kot błyskając jaskrawo zielonymi oczyma.
- Srala! – Wykrzyknąłem niepomny konsekwencji naszego poprzedniego spotkania.
Kot stanął na dwu łapach, przyłożył łapę do piersi i głęboko się skłonił.
- We własnej osobie – rzekł. – Jeno w postaci bardziej stosownej.
- Nie powiesz mi chyba, że do wsi się udajesz …?- Zapytałem nieśmiało.
- Jakbyś zgadł, panie bracie – zaśmiał się kot. – Ale nie sam, rzecz jasna.
Wyciągnął z trawy duży parciany worek i z trudem wlazł do środka.
- Ja w worku – wyjaśnił, - a ty z workiem.
- Jak to? – Zapytałem.
- Tak to – odparł Srala zawiązując sznurek. – Zabierzesz mnie do wsi i sprzedasz,…ale cenę daj wysoką.
- Idźże diable sam – powiedziałem, ale Srala ani myślał wyłazić z worka.
- Pójdę sam, to podejrzane będzie – wyjaśnił.
Z trudem zarzuciłem worek na plecy uprzednio przykazawszy Srali, aby schował pazury i ruszyłem w stronę wsi.
Ledwie wszedłem pomiędzy opłotki zgromadził się dokoła mnie mały tłum.
- Czego tu? – Zapytał jeden z gospodarzy.
W ciszy, która nagle zapadł z worka rozległo się ochrypłe miauknięcie.
- Skoro tak mnie witacie – powiedziałem – to pójdę sobie.
I postąpiłem parę kroków w przód.
- Ludzie – zawołał ktoś z gromady. – Kota we worku ma!
- Naprawdę macie kota? – Zapytał jeden, roślejszy od wszystkich, widać nielichym cieszącym się posłuchem, bowiem ten, który tak niemile mnie powitał do przepraszania się rzucił.
- Mam. – Odpowiedziałem. Położyłem worek na ziemi i rozluźniłem sznurek. W otworze od razu pojawił się okrągły niby piłka łeb.
- Cie-cie – cmoknął gospodarz. – Żbik jaki…
- Albo tygrys…- pisnął jakiś podrostek.
Tymczasem Srala wygramolił się z worka, ziewnął pokazując ostre kły i rozcapierzywszy pazury przeciągnął nimi po ziemi.
Gospodarze odsunęli się na bezpieczną, ich zdaniem, odległość.
- Ile sobie za niego liczycie? – Zapytała jakaś gospodyni.
- Dwie kopy jajek, worek owsa, cztery gomółki sera i trzy pęta kiełbasy – wyrecytowałem jednym tchem, a Srala najeżył się i począł wchodzić do worka. – Trzy kopy jaj, dwa worki – poprawiłem się, a koniec ogona na chwilę się zawahał.
- Za dużo! – Jęknęła gospodyni. – Zboże prawie całe myszy zjadły…
- Nalegać nie będę – powiedziałem. – Chodź Mruczuś.
Worek wściekle zasyczał, a przywódca gromady podniósł w górę rękę.
- Zaraz, zaraz. Chłopy, dyć to od wszystkich, nie od jednego…Kot taki wielki, że wszystkie zagrody obsłuży. Myszami sobie poje, to na jedzeniu się przyoszczędzi…
Przywódca splunął na dłoń i wyciągnął do mnie rękę i tak dobiliśmy targu.
Powróciłem do miasta, ale okrutnie byłem ciekaw, co też Srala nowego wykoncypował, i kiedy miało się ku wieczorowi odziałem się ciepło i oznajmiwszy, że idę na przechadzkę życzyłem pani Małgorzacie dobrej nocy.
Kiedy znalazłem się na rynku ze zdumieniem spostrzegłem, że na brzegu fontanny siedzą trzy zupełnie nieznane mi koty .
- Kły i pazury – powiedziałem, a koty spojrzały na mnie zdumione.
- Witam lud baśniowy – odrzekł wyłoniwszy się z mroku duży, gruby, czarny kot Pacynki i skinął na towarzyszy.
Cztery cienie bezszelestnie znikły u wlotu alejki prowadzącej wprost do domu na obrzeżach parku.
- Ki czort – mruknąłem i skierowałem się w stronę wsi.
Blady księżyc oświetlał mi drogę, a w odległym zagajniku pohukiwała sowa. Schodząc ku drodze dojrzałem jeszcze kilka kotów zmierzających w stronę miasta. Pozdrowiłem je, a one odpowiedziały uprzejmie zgodnie z obyczajem.
Niebo nad wsią było ciemne, nie licząc dwu maleńkich nieśmiało połyskujących gwiazdek, bladych i anemicznych jak światełka kaganków.
Za to wieś oświetlona była niby choinka. Wokół domów panował ożywiony ruch, a na drodze od ucha do ucha rżnęła kapela.
- Uch, ucha, ucha – dudniły basy.
- Dylu, dylu, dylu – odpowiadały skrzypce.
- Umcyk, umcyk, umcyk-cyk – dźwięczał blaszany bębenek.
Zbiegłem w dół i przypadłem do chylącego się płotu.
Drogą w kierunku kapeli zmierzał korowód składający się z mieszkańców wsi. Na jego czele, w tanecznych pląsach biegł ogromny pręgowany kocur wywijając filcowym kapeluszem.
- Przyszła chłopom ochota kupić sobie kota – zaintonował dziwaczny wodzirej.
- Oj dana, oj dana – zawtórowali tancerze.
- A kot niecnota wywiódł ich do błota – Srala zaklaskał w łapy i obrócił się z przytupem.
- Oj dana, oj dana, aże po kolana – odpowiedział zgodnie chór.
- Oj dana, oj dana, wodził ich do rana! – Dokończył kocur i pomknął ku okolicznym błotom, a korowód w ślad za nim.
Zapadła cisza i jeszcze tyko z oddali dobiegały skoczne tony diabelskiego oberka. Usiadłem na miedzy kręcą z podziwem głową, gdy nagle na drodze ukazał się jakiś przygarbiony cień. Kiedy światło księżyca padło na jego twarz rozpoznałem mężczyznę, którego spotkałem poprzedniego dnia w mieście.
Mężczyzna niósł na plecach worek, w którym cos rozpaczliwie się szamotało.
- Stój – zawołałem nie wychodząc z ukrycia.
Mężczyzna zatrzymał się.
- Kto tu? – Zakrzyknął.
Nie zdążyłem jeszcze otworzyć ust, jak w przydrożnym rowie coś zachlupotało i wygramoliła się z niego ogromna, czarna żaba.
W mgnieniu oka rozpoznałem Błotne Licho, które widać przywlokło się do wsi za Sralą licząc na odrobinę uciechy.
Licho zarechotało i plunęło błotem wprost pod nogi mężczyzny. Mężczyzna odskoczył i schylił się po sporej wielkości kamień.
- Oj, nieładnie – Licho zawarczało zupełnie jak pies i wyszczerzyło zęby.
Mężczyzna wrzasnął i popędził przed siebie porzuciwszy worek na skraju drogi.
- Witam lud baśniowy – powiedziało Licho dając susa do rowu i w niezgrabnych podskokach skierowało się w stronę podmokłej łąki, skąd dobiegały jeszcze skoczne dźwięki muzyki.
Od strony miasteczka wiatr przywiał dwanaście głębokich uderzeń.
Leżący na ziemi worek spęczniał, zatrzeszczał i…
Z niedowierzaniem przetarłem oczy.
Z worka wygramoliła się najpierw panna Madzia, za nią mocno potargana Pacynka, zaś na końcu zażywny jegomość, który - jeśli mnie nie myliły oczy – przypominał naczelnika złociejowskiej poczty.
- Dobry wieczór – powiedziałem, bowiem nic stosowniejszego nie przyszło mi do głowy.
- …bry – wymamrotał naczelnik poczty i zakaszlał.
- Czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć, co się tutaj dzieje? - Zapytałem grzecznie, ale Pacynka fuknęła niby rozwścieczona kotka.
- Zapewne geniusz loci – rzekł mądrze naczelnik i cała trójka skierowała się w stronę miasteczka.
- JA mogę wytłumaczyć – odezwał się nieduży, szary cień.
- Plotkara! – Rzuciła w stronę Miauliny rozwścieczona Pacynka i poprawiła frędzlastym szal.
- Nie to nie – prychnęła Miaulina i nie zważając na moje prośby nastroszyła ogon i całą swoją postawa demonstrując głęboką urazę pomaszerowała skrajem miedzy .

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!