Bylam przed chwila u pracowych kociakow... To dziczki, ktore mieszkaja pod szpitalem. Sa dokarmiane przez dwie kobity, a ja je dokarmiam kiedy moge. Dzisiaj poszlam zobaczyc czy maja jedzonko i jak sie w ogole maja. Sprawa z tymi kociakami jest trudna, dyrekcja ich nie chce, podobno sa meczone, maja co prawda wejscie do piwnicy, ale mokna na dworze, pod krzaczkami

Widzialam wsrod nich dwa maluchy - czarnego i pieknego dymnego z bialymi skarpetkami, oba na oko dwa miesiace... Poza tym niesamowite czarnuszki, a wsrod nich jeden przecudowny z zezem

Jeszcze kilka innych kotow, widze ze co chwila sa inne, co oznacza ze umieraja

Weszlam do lazienki, z ktorej sie je dokarmia, otworzylam okno i patrzylam sobie na nie. Dwa maluszki cudownie sie bawily. Nagle poploch - koty uciekaja. Patrze - biegnie wielki pies! Prawie wszystkie koty uciekly, zostal maly dymny. Momentalnie wskoczylam na parapet. W tym czasie pies byl juz przy maluchu, odcial mu droge. Kotek sie najezyl... Myslalam, ze ta chwila trwa wiecznie, myslalam, ze zaraz pies rzuci sie na kociaka i go pozre jednym klapnieciem pyska. Myslalam, ze umre na zawal. Ale pies poszedl. Siedzialam na tym parapecie jeszcze chwile nie mogac sie pozbierac. Z reszta nie moge do tej pory...
Jest mi cholernie zle, bo zazwyczaj jedna taka sytuacja powoduje u mnie strasznego dola... Oczywiscie juz mysle o tych wszystkich kotach, ktore mokna, marzna, umieraja...
Swiat jest do d***