Byłam wczoraj na tym podwórku. Rozmawiałam z p. Basią (nie z radną, radna w sumie niezbyt jest hm... zaangażowana).
Same złe wiadomości.
Kociaków było 7, zostało 4: buro-biały, czarno-biały i dwa czarne. Mają ok. 2 miesiące, są dzikie. Czasem wychodzą na podwórko, nie ma dostępu do piwnicy, w której mieszkają, ale może będzie.
Jest jeszcze drugi miot, ok. 6-tygodniowych kociąt - nie wiadomo gdzie i jak liczny.
Miałam aparat, ale kociaków nie było. Wylazły kwadrans po tym jak sobie poszłam.
Umówiłam się z p. Basią, że pogada ze wszystkimi okolicznymi "karmicielami" żeby nie dawali kotom jeść od przypadku do przypadku, a p. Basia będzie je karmić o regularnych porach. Bo teraz koty dostają jeść jak popadnie i nigdy nie wiadomo kiedy się pojawią... Chciałybyśmy nauczyć je, że mają się stawić na zawołanie
Tylko, że tak naprawdę to nie wiem po co

Kociaki małe, wyglądają na całkiem zdrowe - szybko znalazłyby domy, gdyby ktoś mógł je dosłownie kilka dni przetrzymać i oswoić. Teraz takie maluchy mają wzięcie (przekonałam się po ogłoszeniu Górskich Puchatków).
Czy ktoś mógł by wziąć na ok. tydzień cztery maluchy? Pożyczę klatkę wystawową, zaopatrzę w sprzęt, jedzenie i żwirek. Proszę o szansę, trzeba się spieszyć zanim nie urosną, nie zginą jak poprzednie...
Poprzedni miot była bardzo chory, być może m.in. dlatego, że w piwnicy rozlano lizol. Z sześciu kociaków przeżyły cztery - jeden kociak umarł z ropą w płucach, a jeden pod kołami samochodu...
Wczoraj mąż p. Basi opowiedział mi jak znalazł tego kociaka. Wracając do domu zobaczył kotkę siedzącą nad jakąś "szmatką". Podszedł i zobaczył, że to przejechany kociak, zwłoki, nad którymi siedziała kotka i wylizywała martwe futerko
