Jakiś czas temu, bardzo późną nocą znalazłam kota. Trudno go było nie znaleźć - siedział przemoknięty na drzewie obskakiwanym przez dwa ujadające psy.
Psy odgoniłam i podeszłam bliżej. Kot usiłował niezdarnie zejść na dół, ale wynik był mizerny. Wyciągnęłam do niego ręce - nie uciekał. Czyli jednak oswojony...
Szybki bieg do domu po przenoskę, zwykła akcja ratunkowa i nowy lokator w łazience.
Z rana padłam na progu łazienki z zachwytu - śliczny rudzielec klasycznie pręgowany, miodowe oczy, bardzo puchaty. I oczywiście przytulaśny...
Już o 5. rano na okolicznych klatkach porozwieszałam ogłoszenia. Takie cudo na pewno komuś wypadło przez okno


Po 10 dniach odezwał się jednak stary właściciel.
Kota trzeba było oddać. Pytałam się, czemu tak późno się po niego zgłosił (mieszka bardzo blisko). A człowiek na to, że "nie zauważył, że kota nie ma. Kot mieszka na Ip i czasem wyskakuje przez balkon, jak go za długo do domu nie chcą wpuścić. Bo to kot wychodzący jest"

Im dłużej go słuchałam, tym bardziej żałowałam, że musimy oddać mu Rudiego. Tak bezmyślnego człowieka dawno nie widziałam.
Ostatnio oglądałam Rudego w ogródku pod blokiem. Wychudły, zaropiałe oczy, z nosa cieknie. Miał rozerwane ucho i strupy na ciele - pewnie nasze blokowce spotkał.
Jeszcze tego nie moge strawić. Wiem, że Rudy ma właściciela, że dostaje co jakiś czas od niego żarcie, że ma gdzie spać (balkon), ale...
Kurczę, czy ja mogę go po prostu ukraść? Tamten dom wciąż na niego czeka...