Życie ze ślicznymi futrzaczkami....
Człowiek zasypia [nad ranem, co prawda - oczywiście przez futrzaczki...] we w miarę uporządkowanej rzeczywistości. To znaczy - miseczki napełnione, kuwety czyste; wiadomo kto smarka, kto rzyga; wszyscy, którzy muszą dostali leki; pieluchowe przewinięte; zasikana przez Agrypinę kołdra wyprana i wymieniona na tę, która się właśnie wysuszyła.
Człowiek zasypia ok. 4 nad ranem, ale ma [śmieszne, wiem] poczucie, że rano sobie wstanie dosypie do misek, nałoży maluchom mokre, wymieni wióry w kuwetach i będzie sobie mógł posiedzieć, pójść na spacer z psem, zjeść śniadanie...
Ale śmieszne... wiem...
Bo wystarczy, że...
Płomyk zdejmie sobie [cudem?] pieluchę, której serdecznie nienawidzi; Agrypina znowu miała za daleko do kuwety [dziwne? widocznie dla mniejszych od niej Trajana, Czaj i Gai do kuwety jest bliżej...]; Orzech się przytkał, wypił pół litra wody, które musiał natychmiast oddać z powrotem; a ogólna ilość kuwet [sześć] nie starczyła na poranną produkcję [ok. pięciu godzin mojego snu], więc wióry są wszędzie.
Na dodatek - za oknem leje i nawet chwilowe smętne błyski słoneczka nie wnoszą jasności w dzisiejszy dzień.
ALE.
Koteczki są słodkie, mruczą chóralnie a
ja kocham tę robotę.
Poważnie.
