» Pon kwi 07, 2008 11:18
Ja już kiedyś opisywałam swoj stan przedzawałowy, ale opowiem jeszcze raz. Mieliśmy koteczka (pierwszego w życiu, Czesia) jakiś tydzień, gdy nadszedł dzień ślubu mojej przyjaciółki. Odstawieni, z kwiatami, prezentem, zamierzamy z małżonem wyjść, wypadało by jednak zerknąć co na tę okoliczność robi kot. Okazuje się, że kota nie ma... Mieszkanie mamy, że tak powiem, bardzo foremne - każdy kąt widać z każdego kąta. Meble maksymalnie dosunięte do ścian, zero szparek, dziurek, niewidocznych zakamarków. Przetrząsamy ulubione miejsca kota (np. pod kineskopem telewizora) - nie ma. Szafa - nie ma; lodówka, piekarnik - nie ma, kot zapadł się pod ziemię. Dzwony kościelne biją, do mszy zostało jakeś 20 minut - kota brak. Wołamy, kiciamy - na nic. Inna sprawa, że nasze głosy coraz bardziej spanikowane, to i kot reagować nie chce. Okno!! - guzik, uchylone na 2 cm od góry, no kot nie mrówka, poza tym kwiaty w dziewiczym stanie. Nawet jeśli wyskoczyłby przez te 2 cm, to przecież zniszczyłby kwiaty. Minuty mijają nieubłagalnie, wreszcie nabieram przekonania, że sąsiad musiał pomylić piętra, wszedł do nas przez pomyłkę, bo drzwi są identyczne i wypuścił mi kota. Słuchajcie, było mi totalnie słabo a serce waliło mi głośniej niż kościelne dzwony. Nawet fakt, iż drzwi były zamknięte od wewnątrz nie był w stanie mnie przekonać, że sąsiad nie jest czartem, przez dziurkę od klucza nie przeniknie i kota tą drogą nie uprowadzi. Wreszcie ustaliliśmy - mąż pędzi do kościoła, ja zostaję i wszczynam poszukiwania. I wtedy, gdy już wypychałam małżonka na zewnątrz, ostudziło mnie rozlegające się za plecami słodkie, pytające "miaaaauuuu?????"...
Dopiero parę dni później przekonaliśmy się, gdzie był kot - wchodził wgłąb wersalki, w szczelinę między siedzeniem a oparciem, szczelinę zasłoniętą kawałkiem tapicerki.
Ślub koleżanki wspominamy jako "dzień w którym zaginął kot". Bawiliśmy się dość fatalnie, bo gdy opadły emocje ogarnęła nas taka senność, że omal nie potopiliśmy się w rosole...