z góry przepraszam za chaos wypowiedzie ale piszę jeszcze pod wpływem emocji.
Fioneczka miała w nocy wypadek. NAJWAŻNIEJSZE ZE JEST CAŁA I NIE DOZNAŁA OBRAŻEŃ. Ale ten dzień był najgorszym z mozliwych.
Pękł w naszej siatce na balknie zaczep, a że siatka jest z tzw. luzem, żeby się koty nie wspinały, to mała zdołała sie przecisnąć pod siatką i przeleźć przez balustradę. Spadła z 3-go piętra. Ponieważ było to w nocy (ok. 1.30) zostaliśmy zaalarmowani przez Ferkę, że coś się stało. Reszta to amok. Znalazła się od razu, przycupnęła w kącie, w załomie budynku. Na dzwięk mojego głosu zareagowała i zaczęła popisikwac załośnie. Natychmiast została zabrana do domu. Pierwsze oględziny: cała, chodzi sama, żadnych zadrapań. Oczywiście dlaej był vet, badanie, prześwietlenie. Diagnoza najlepsza z mozliwych - żadnych obrażeń. Fioneczka dostała zastrzyk przeciwbólowy i przeciwzapalny i można było wracać do domu. Spała ze mną, a w zasadze to ona spała, a ja czuwałam. Vet polecił ja obserwować do jurta włącznie i znajmniejszymi objawami anomalii dzownić. Jest cały czas ze mną. Zachowuje się prawie normalnie, tzn. je, myje się, śpi.
A ja czuję się podle. Z jednej strony wiem, że miała szczeście, ale z iej mam do siebie straszny żal, ze tak się stało. Wydawało mi się (tak właśnie, wydawało), że zrobiłam wszystko, żeby moje koty uchronic od nieszcześcia. Okazuje się, że nie wszystko. I trudno mi dzis sobie z tym poradzić.