Witam,
Mieszkam w bloku na warszawskim osiedlu Gorczewska w parterowym mieszkaniu, wiec przymusowo "ogrodek". Po smierci naszego pieska kociska osiedlowe znalazly sobie u mnie-w ogrodku i na dwu balkonach- nisze ekologiczna. Pechowo mialam zero doswiadczen z kotami, ale przez dwa ostatnie lata udalo mi sie koci problem z naszego bloku jakos uladzic, chociaz byl moment, ze mialam na dwu balkonach dwie pieciokocie rodziny + kilka kotow dochodzacych. W koncu co sie dalo wysterylizowalam, co sie dalo wyadoptowalam, piec kotow zgodzilo sie ;)dzielic z nami malzenskie lozko-to juz moi domownicy.
Naiwna myslalam, ze koniec moich kocich problemow. Rok temu sasiadka powiedziala mi, ze w sasiednim bloku w ogrodkach urodzila kotka czworke. Gdy zaczely sie jesienne chlody zauwazylam, ze matka i mlodziez kreca sie kolo tamtgo bloku i nie wygladaja na dobrze odzywionych. Zaczelam wiec te piatke dokarmiac obok tamtego bloku- robilam to przy bocznej scianie budynku-slepej bez okien w miejscu oslonietym krzakami. Prosilam gospodarza budynku o otwarcie okienka piwnicznego, ale podobno lokatorzy nie zgodzili sie. Koty przed chlodem zimowym chronily sie na balkonach i w otworach wentylacyjnych. Uwazaly ogrodki tego bloku za swoj teren-tam sie urodzily. Byly plochliwe-z wyjatkiem jednego, ktory znalazl wreszcie droge do mojego bloku i na moj balkon. Mial koci katar. Dzieki wolontariuszce z Psiakosci udalo nam sie mu pomoc. Pompon leczyl sie u mnie przez 6 tyg. po czym trafil do nowej rodziny.
Niestety, reszta jego rodziny nie ma szczescia. Lokatorzy z tamtego bloku "nie zycza sobie kotow", "nie zycza sobie dokarmiania", przepedzono mnie w sposob agresywny-agresja slowna plus wylane na mnie wiadro jakiegos plynu z pierwszego pietra.
Probowalam wolac koty i dokarmiac w innych miejscach. Koty baly sie, nie chcialy odejsc od "swojego" bloku, karmiac je walczylam z psami puszczanymi luzem. Na noc wykladalam jedzenie w moim ogrodku w nadziei, ze glodne koty jakos przyjda i znajda. Po dluzszym czasie udalo mi sie nauczyc koty, ze nowe miejsce karmienia jest w zaroslach przed moim blokiem. Nie w ogrodku, a z drugiej strony. Miejsce w miare bezpieczne i zdala od okien.
Lokatorzy z sasiedniego bloku uwazaja, ze kotow nie wolno dokarmiac. Ze koty gdzies sobie wtedy pojda lub znikna.
Przez te tygodnie a wlasciwie ostatnie miesiace mojej partyzanckiej walki o mozliwosc dokarmiania nie bylo mowy o jakiejs systematycznej antykoncepcji.Rezultat- kolejne dwa mioty w ogrodkach sasiedniego bloku-urodzila matka i jej niespelna roczna corka. Poniewaz ogrodki sa ogrodzone siatka a ja po przykrych zajsciach nie zblizam sie do tamtego bloku, o kocietach znow dowiedzialam sie od sasiadki. I wyglada to tak, ze dorosle przychodza do mnie na dokarmianie, a kocieta siedza w ogrodkach tamtego bloku. Pare razu bladym switem zagladalam ukradkiem przez siatke i widzialam jak matki karmia mlode. Widzialam szesc, ale podobno bylo siedem.
Wczoraj wybuchla bomba. Lezalam w lozku zlozona choroba, a tu puka do nas administratorka. Z awantura, ze po co ja dokarmiam koty. Ze lokatorzy z sasiedniego bloku wezwali Sanepid, przyszlo pismo z Urzedu dzielnicowego, ze kocieta umieraja w ich ogrodkach i niech ktos cos z tym zrobi. Administratorka powiedziala, ze dwoje kociat nie zyje, jedno z nich jest nadgryzione. Kocieta podobno w okropnym stanie, chore. Poniewaz one nie wychodza z ogrodkow administratorka uwaza ze rozwiazaniem problemu jest, zeby ktos-czyli ja sprawczyni problemu- przyszla i wyrzucila te kocieta poza ogrodki to one sobie jakos poradza i znajda cos do jedzenia. A mnie nie wolno dokarmiac. A ona -Pani Administrator kociat do reki nie wezmie, bo dzikie i ugryza.
Chora i slaniajac sie na nogach, probowalam wczoraj telefonicznie zorganizowac jakas pomoc, ale jedyne co mi sie udalo, to pani z TOZ-u obiecala telefonicznie opieprzyc administratorke i pouczyc, ze mam prawo dokarmiac na calym trenie.
Te kocieta potrzebuja jakiegos ratunku. Ja sie czuje w tej chwili zaszczuta i bezradna. Nawet gdybym wylapala kocieta co dalej- trzeba je leczyc, znalezc domy, miec dla nich przejsciowe miejsca, pieniadze. Ja nie mam nic.
Jesli ktos ma pomysl, rade, lub ma mozliwosc konkretnie pomoc blagam o szybki odzew.
Dodatkowo informacja dla tych, ktorzy pamietaja moje koty. Dokladnie 33 dni temu zniknal jeden z moich kotow- Jas, brat Krzysia, bury pregowany tygrysek. Ostatni miesiac spedzilam na szukaniu go. Nie trace jednak nadziei, kazda informacja na grupie o powracajacych z wloczegi kotach to kolejna iskra nadziei dla mnie.
pozdrawiam,
Magdalena,
Pikusia, Niesmialek, Krzys, Jas, Penelopa