To był dla mnie straszny, straszny dzień.
Zdaję sobie sprawę z tego, że dla Was to nie jest nic nowego, ale mnie się zdarzyło to dopiero pierwszy raz, i nie mam sił. Wszystko ze mnie uciekło. Ze stresu. Z takiego zwykłego wykańczającego zdenerwowania, gdy trzeba coś zrobić, a naprawdę może się nie udać.
Ja tylko w przerwie od nauki przejechałam się na kawę do pracy do mojej przyjaciółki, która dzwoniła, że jest jakieś jedno chore kocie i że ma zaropiałe oczy i żebym zobaczyła, czy ona może jakoś pomóc. Miałam jej tylko pokazać jak się czyści kociętom oczy.
Tylko że kociąt było trzy, a nie jedno. Dwa z nich miały oczy tak zaropiałe, że nie miałabym odwagi niczego przy nich robić bez wiedzy weterynarza. I ruszały się tylko na początku. A później już tylko leżały.
Dziękuję. Ryśce, za radę i przyjęcie kociąt do CK, mimo że tyle razy powtarzała, że nie będzie tego teraz robić. Mojemu bratu, który po moim telefonie zaczął krzyczeć, że mam we wtorek egzamin i że powinnam siedzieć w domu i że zgłupiałam. Po czym przyjechał, pomógł mi w złapaniu kotki, zawiózł ją i kocięta do weterynarza i czekał tam ze mną. I Ani, mojej przyjaciółce, która wzięła te koty do siebie na podleczenie. I zdecydowała się na to dosłownie w parę sekund - bo trzeba pomóc. Myszce.xww która mnie przywróciła do pionu samym spokojem z niej bijącym, bo byłam naprawdę przerażona, a w dodatku która pożyczyła mi klatkę łapkę. Kasi, mojej koleżance, która zadzwoniła. Bo wszystko to działo się na podwórzu na Dunajewskiego 6 w Krakowie. W miejscu, gdzie jest hostel, mieszkają ludzie, są sklepy. I gdzie nikt poza nią w ogóle nie zareagował. Tylko, gdy czekaliśmy z klatką łapką ludzie podchodzili i mówili, że to miło, że bierzemy te kociaki, że śliczne są, i takie biedne, bo już od dwóch dni miauczą tak przeraźliwie. Tak się zachwycali tymi umierającymi kociętami.
Nie wiem, jakim cudem się udało. I czy się udało, bo kocięta są w tragicznym stanie.