No to spędziłam kolejną godzinę na szukaniu/kicianiu/karmieniu etc. Biała nie chciała nawet na żarcie wyjść, po porannych łapankach już mi nie ufa nic a nic.

W końcu wylazła spod samochodu i dała się nakarmić przez siatkę, dobrze, że je, a nawet myje się dość starannie. Łapki nie stawia, nawet nie próbuje, przy jedzeniu zagina ją pod siebie. Niespecjalnie można dojrzeć ki diabeł, na pewno nie ma ran, czerwonych poduszek i nie jest bardzo spuchnięte. Jakby mi kazano zgadywać, to bym powiedziała, że ma zwichnięty staw przy samej stópce (nadgarstek?). Dobrze, że się nie rusza z parkingu. Martwię się, bo ciężko mi wymyślić skuteczny patent na złapanie. Próbować jutro raz jeszcze na sedalin? Bo łapkę mogę przywieźć najszybciej w poniedziałek. Eh.
Szara dziś trzykrotnie odprowadziła mnie do klatki - nawet 200 metrów, pomiaukując jakby chciała mi coś przekazać. Wzrusza mnie to strasznie i jednocześnie bardzo zasmuca, taka namiastka przywiązania i brak możliwości zabrania jej do domu. Ciągle bowiem jedyną sporadyczną formą zbliżenia jest ostrożne powąchanie przez nią mojej ręki, dotykanie kota zabronione. I kiedy tak biegnie za mną, już najedzona, to wcale nie jest mi fajnie.