
Wypróbowana już wcześniej przez nas taktyka (jedno pędzi na dół, drugie obserwuje w którym kierunku przemieszcza się kot i pilotuje, a potem dołącza z ekwipunkiem) sprawiła, że szybko go namierzyliśmy - kiedy łapałam windę Jarek namierzał kierunek miauku. Zanim zdążyłam zjechać na dół kocio był juz w zupełnie innym miejscu - jak mała strzała przebiegł ulicę i schował się w gęstych krzakach przy ulicy.
Sytuacja dramatyczna, kocio maleńki dzikunek, z jednej strony ulica, a z drugiej płot, za nim gęste krzaki i zamknięty o tej porze teren.
Kocio próbował wyskoczyć z powrotem na ulicę, co mu skutecznie uniemożliwialiśmy sposobem dźwiękowo-gestowym, bo auta jechały jedno za drugim. Malec próbował nas przechytrzyć, przemieszczając sie wzdłuż krzaków. W pewnym momencie zmęczył się i zaczeliśmy proces obłaskawiania jedzeniem. Uratowało nas (a w zasadzie jego) to, ze był bardzo spragniony i... zaczął zlizywać mleko z moich palców,
niestety zbyt się pospieszyłam i w niewygodnej pozycji próbowałam go dosięgnąć przez płot zbyt gwałtownie, w efekcie czego kotek cofnął się pół metra - przez moment myślałam, że już się nie uda nic zrobić. Próba "ostatniej szansy" - Jarek wyciągnął telefon i zaczął odtwarzać... miauk Markiza, donośnym głosem proszącego o jedzenie, który uwiecznił

Na szczęście zmęczenie zrobiło swoje, Winnie zmęczył się i następną okazję, kiedy zainteresował się jedzeniem, udało mi się wykorzystać - kocio chwycony za chudziutki kark dał się bez problemu zanieść do mieszkania.
Brzuszek ma cały pogryziony przez pchły, mnóstwo kleszczy.
Już spryskany Fiprexem drze mordeczkę wołając zagubioną mamę. Pewnie nie pośpimy zbyt wiele tej nocy

Strach pomyśleć, że zapewne gdzieś niedaleko jest jego mama z rodzeństwem
