Ku wyrażeniu wdzięczności dla tylu oddanych ratowników futerkowych - nie ukrywająć żadnej z naszych licznych zalet - zorganizowania, zdolności przewidywania, braku sklerozy no i wielu wielu innych - pozwalamy sobie zamieścić opowieść i pierwszej częsć misji ratowania futerek w dniu 01.02.2007 roku.
Oto ona
No i powinnam zacząć od słów o dojechałyśmy, ale nie, nie – tak łatwo nie było. Bo jest to opowieść o tym jak 3 blondynki wybrały się z misją ratowania kocich futerek, więc za prosto być nie może.
Dzielnie umówione – spotkałyśmy się o 8 rano na warszawskiej Pradze i najpierw było przepakowywanie gadżetów ze wszystkich samochodów do jednego. Przepakowywanie szło nam dobrze i jak już upchałyśmy wszystkie kocyki, puszki, suchy chleb ( dla kóz), żwirki i inne akcesoria różne uznałyśmy, iż pora ruszać – zasiadłyśmy więc dzielnie na wyznaczonych miejscach i ruszamy
– eeee za prosto by było – albowiem wszystkim wiadomo, iż aby ruszyć samochodem normalny człowiek potrzebuje kluczyków, a kluczyków nie ma – tzn. kluczyków właściwych nie ma – bo w ogóle kluczyków to miałyśmy łącznie we trzy z 15 kompletów, ale tych, ze się tak wyrażę kluczowych kluczyków nie ma . No nic - już po chwili doszłyśmy do wniosku, że zakopałyśmy je gdzieś pod podarkami, więc zaczęłyśmy wyciągać i wyciągać, wszystko to, co tak misternie starałyśmy się upchnąć w jeden niezbyt wielki samochód z niezbyt dużym bagażnikiem. Po wyjęciu wszystkich gratów oczywiście okazało się, że kluczyków ….. nie ma.
Już prawie miałyśmy się przepakowywać do innego samochodu – jakoś licząc na to, że skoro my kluczyków znaleźć nie możemy to i ewentualny złodziej ich nie znajdzie i decydując się na porzucenie samochodu bezkluczykowego ( bo w końcu czasu szkoda) rozglądnęłyśmy się oczętami dookoła – iiii - odnalazłyśmy kluczyki, które spokojnie leżały na dachu – no bo gdzieżby indziej, przecież położyłyśmy je tam, żeby ich nie zaputać, gdzie w tym całym ambarasie. Po tym radosnym odkryciu w trybie ekspresowym – już nie tak ładnie jak poprzednio upchnęłyśmy wszystkiegraty ponownie w samochodzie, upychając je kolanem i w końcu upchnęłyśmy się same.
Jednak nauczone tym średnim startem – zanim odjechałyśmy przeprowadziłyśmy kontrolę stanu posiadania –
1. narzędzia do łapania opornych są
2. zanęcacze są
3. zabawiacze są
4. aparaty fotograficzne są ( 2) – do obydwu baterie ładowały się całą noc
5. telefony komórkowe ( jak byśmy gdzieś utknęły są – w dodatku ku naszemu zaskoczeniu tylko jeden z trzech wyładowany – mój )
6. Stronhold jest
7. my jesteśmy
Po tej odliczance ruszyłyśmy.
Jazda szła nam ku naszemu zaskoczeniu i radości bez komplikacji ( prowadziła Magda – dlatego się nei zgubiłyśmy bo warto wiedzieć, że ja i Monika mamy wybitne zdolności do gubienia się – tzn. ja umiem jeździć tylko po Ursynowie, Monika tylko po Pradze – w innych okolicach , choć byloby to centrum Warszawy zwyczajnie się gubimy – do tego stopnia, że Moniak z Jasnej jeździ na Usynów przez Pragę bo z Jasnej na Usynów inną drogą nie dojedzie, a ja jak jadę do niej nie z Ursynowa tylko z jakiś zdecydowanie bliższych Pradze okolic dojeżdżam po 2 godzinach błądzenia i to w dodatku przypadkiem.
Oczywiście jak to bywa w sytuacji, gdy i tak już się człowiek spieszy – wszystkie nauki jazdy postanowiły jechać przed nami przez całą Warszawę – łącznie z nauką jazdy autobusów miejskich, ale to naprawdę żadna komplikacja,
Magda dzielnie nie zwracała uwagi na krzyki moje i Moniki, że chyba źle skręciła albo, ze właśnie skręcić powinna – bo ona nas zna i wie, że naszych rad topograficznych nie należy absolutnie słuchać – bo jeśli na jakimś skrzyżowaniu 2 drogi prowadzą w jakieś miejsce to my na pewno wybierzemy 3 która prowadzi w stronę wręcz przeciwną. Tylko dzieki jej niezłomnej postawie i głuchości na nasze protesty – dość szybko dojechałyśmy do granic Nasielska.
Po drodze otrzymałyśmy SMS – „ jak możecie kupcie chleb” , więc w Nasielsku zatrzymałyśmy się, aby zakupić prowiant – i chyba nastrzelałysmy strasznego obciachu Kasi – bo to jej okolice – bo łaziłyśmy po tam sklepie – pokrzykując co chwila – „łał jaki fajny placek, łał jakie fajne bułeczki – u nas takich nie ma „ ( po chwili chodziłyśmy już po sklepie w asyście pracowników – hmm chyba wyglądałyśmy podejrzanie, ale jak wylazłyśmy z trzema siatami i okazało się, że pomimo głupkowatego zachowania jesteśmy wypłacalne – to nawet nam bardzo miłe panie doniosły część zakupów co na kasie zostały – bo jakoś wszystkich nie zapakowałyśmy
I całkiem rozluźnione, wiedząc, iż do Kasi mamy już tylko kilka kilometrów – znowu ruszyłyśmy.
Jak już prawie byłyśmy u celu – stwierdziłyśmy, iż zarobimy zdjęcia z jezdni, żeby pokazać jaka odległość jest od jezdni do Kasi – Monika wyciągnęła więc w torebki aparat ( ten z naładowanymi świeżutko w nocy bateriami ) i przygotowała się do zdjęć – ale coś nie chciało robić zdjęć - i cóż … okazało się, że aparat z naładowanymi bateriami, ale bez karty pamięci zdjęć robić nie chce.
Tak, więc zdjęć panoramy i drogi dojazdowej nie ma – bo mój aparat w pokrowcu leżał gdzieś pod stertą gratów w samochodzie i wydostawanie go wiązałoby się z wywaleniem wszystkiego na środku jezdni. Stąd dysponuję tylko jednym zdjęciem zrobionym już przy wyjeżdżaniu i to w dodatku z samochodu ( dlaczego nie chciałam wysiadać wyjaśni się później), ale mniej więcej widać
