Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, co się dzieje. Wyglądam jutra jak zbawienia, bo dziś tanita okrąglutki dzień w pracy, a moja zaraza nie pozwala mi się nawet taksówką ruszyć z małymi do doktor D.
Na szczęście nie jest najgorzej. Nie podejmuję się mierzyć sama żadnemu temperatury (i tak mnie nienawidzą), ale nie wyglądają ani na gorączke, ani na spadek temp., brykają jak szalone (choć, jak zawsze, większość doby przesypiają). Na zmianę raz jedno ma zupełnie rzadką kupkę, a drugie tylko luźną, potem na odwrót.
Tumiś ma strasznie wzdęty, twardy brzuszek, podam jej dziś jeszcze siemię (nie dawałam jej wcześniej Furazolidonu, nie będę już chyba teraz zaczynać). Oboje dostają ciągle węgiel, do tego Mizio Furazolidon. Wyrywają się jak szalone, siły mają jak konie.
Jedzą na potęgę, chyba dziś Tumisi trochę ograniczę, bo aż strach, niech te jelita trochę zluzuje najpierw, nie?
Sama nie wiem, trochę się gubię i martwię. Czy to ten odrobaczacz? Ale on był tak dawno... A jedzą same lekkie - gerberki, mięso z indyka gotowane, czasem troszkę suchego...
Edit: brzusie nie są bolesne, obmacałam dokładnie. Nie no, do jutra dożyją, tym bardziej, że naprawdę nie wygląda na to, zeby im te jelitka dokuczały. Kciuki za maluchy proszę przerzucić na Zombiaki...