Pisałam już w naszym wątku o Kocich Aniołach, dość młodej fundacji z Lublina. W sobotę wczesnym popołudniem przerzucałam fejsbuka i zatrzymało mnie zdjęcie maluszka na tle drutów. To to zdjęcie, ale wykadrowane, początkowo dziewczyny wstawiły je w innej formie, jednak żołnierze kazali (i słusznie) zmienić:

Koteczka pojawiła się nagle zimą, "mieszkała" między tymi drutami na granicy z Białorusią, w Połowcach. Żołnierze się nią opiekowali, grzała się z nimi przy koksownikach. No i jeden z nich kończył swój "turnus" i chciał znaleźć dla niej pomoc. Akurat był tam też wtedy chłopak z Lublina, kolega jednej z dziewczyn z Aniołów, ją o tę pomoc poprosił. Akcja miała być bardzo precyzyjna, do tego miejsca trzeba było zdążyć do 11, a o tym czy jest po co jechać (czyli czy maleństwo się złapie) mieli zawiadomić ok. 7:30.
Popatrzyłam sobie na mapę, zszokowana stwierdziłam, że już tam w okolicy dawno temu byliśmy, Krzyśka kolega, pracowali kiedyś razem, zaprosił nas na ślub, 3,5 miesiąca po nas mieli, ja chętnie, bo nigdy wcześniej (i na razie - nigdy potem) ślubu w cerkwi nie widziałam. Oni mieszkają kilkanaście km od tego posterunku, ślub był u nich na wsi (a wesele - w znanych pewnie wszystkim choćby z migawek o kryzysie na granicy z Białorusią Dubiczach Cerkiewnych).
Spytałam Krzyśka czy nie miałby ochoty na spontaniczny "wypad" na Podlasie. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy.
Wstaliśmy w niedzielę przed 6, normalnie zrobiłam śniadanie dla Nemka, dla nas, a tu wiadomość od tego żołnierza, że koteczka już jest. Dopiero zaczęte śniadanie do lodówki, herbatę do termosu i pojechaliśmy.
Tak, jak wskazywały internetowe mapy, podróż zajęła nam dokładnie 3 godziny. Koteczka czekała na nas w bazie:

(w środku miała (nie ruszoną) kanapkę z wędliną).
Zatrzymaliśmy się kawałek przed pierwszymi szlabanami, okolica piękna, choć nie tak, jak ta przy granicy z Ukrainą na Bugu (tu na wysokości Chełma, tak to wyglądało w 2013 roku, kiedy zrobiliśmy sobie "wycieczkę", jak jest teraz, oczywiście nie mam pojęcia):

Żołnierz wyniósł nam pudło (które ważyło tyle, co pudło - koteczka była leciusieńka).
Cofnęliśmy się kawałek do tego Andrzeja, Masza (bo tak ją nazwaliśmy), którą przełożyłam do transportera, spędziła tę godzinę przy piecu, wypiliśmy herbatę, Ania, jego żona, wróciła z cerkwi, zajrzała do transportera i mówi: to przecież zwykły kot... Nie wiem, czego się spodziewała

Droga powrotna minęła nam szybko, Maszka nie odzywała się w ogóle, ale cały czas było ją słychać, bo, jak się domyśliliśmy, miała zapalenie oskrzeli:

W Lublinie Saperkę (tak funkcjonowała u Kocich Aniołów, nasza "Masza" nie wygrała, niestety) zawieźliśmy od razu do weta, później trafiła na noc do TDT - zdjęcie w nim właśnie:

w poniedziałek pojechała do tańszego gabinetu na dłużej, później do DT, który, jak to się zdarza, stał się domem stałym, o czym dowiedziałam się w lipcu.
Taka historia ze szczęśliwym zakończeniem.
Wiem, że dziewczyny z Kocich Aniołów szukały dla niej pomocy na miejscu wcześniej, kontaktowały się z kilkoma instytucjami typu stowarzyszenie, ale nikt nie chciał jej przejąć, nawet na czas znalezienia transportu do Lublina.