Dziękuję
No więc zaproszono mnie na rozmowę kwalifikacyjną, która odbyła się w czwartek. W ogłoszeniu były zwroty typu: "Ogólna znajomość..." itp., więc się nauczyłam ogólnych rzeczy. Tymczasem pytania były raczej szczegółowe, co podobno jest zrozumiałe i oczywiste w przypadku pracy w urzędzie państwowym. Poza tym był też mini egzamin praktyczny, który prawie na pewno oblałam, bo się chyba nie zrozumiałam z trzyosobową komisją.
Odpowiedź co do tego, czy się zakwalifikowałam, miałam dostać w piątek. Jej brak interpretuję tak: jestem wyjściem awaryjnym i czekają na ostateczną decyzję osób, które bardziej im pasują. Jeżeli te się rozmyślą, wtedy ja dostanę szansę.
Tylko że ta jedna wyprawa kosztowała mnie mnóstwo czasu i sił. To jest po prostu niedorzeczne. Rozmowę miałam mieć o 9:40, ale pociągi mi się ze sobą nie spinały, więc musiałam pójść na ten, który startuje o 6:57. Czyli wyjść z domu ok. 6:30. A wcześniej ogarnąć zwierzaki (wraz z grzaniem im jedzenia, co zajmuje jakieś 20 min.) Wstałam raczej wcześnie.
Po drodze na rozmowę wdepnęłam do Żabki po jakąś bułę. Pod drzwi pokoju dotarłam jakoś chyba o 9:05. Tyle dobrego, że chwilę słuchałam odpowiedzi jednej z wcześniejszych kandydatek (mówiła głośno i wyraźnie). Ta pracowała już kiedyś w tym miejscu przez trzy lata, potem miała przerwę i teraz chciałaby wrócić. Mieszka rzut kamieniem. Idealna kandydatka (ale miejsca są dwa - oba na zastępstwo, tylko na różny okres czasu). Niestety potem z innego pokoju wychynęła jakaś pani i kazała mi się przenieść za szklane drzwi, skąd już nic nie słyszałam.
Weszłam przed zaplanowanym dla mnie czasem, wyszłam o 9:42, poleciałam na pociąg. Żeby nie czekać na kolejny godzinę, podbiegłam kawałek. To spowodowało rzekę potu, która rozdzieliła się na trzy osobne odnogi: po lewej i prawej skroni oraz przez środek nosa. Wielkie krople spływały wolno po skórze, zaś te ze środkowej odnogi wisiały wdzięcznie z czubka nosa. Ludzie zerkali.
Potem chwila na dworcu i przesiadka w drugi pociąg. W drodze powrotnej przysypiałam, ale z jakiejś przyczyny mój mózg co chwilę wysyłał sygnały do kończyn, żeby sprawdzić, czy ciało nie umiera, więc wierzgałam nogą jak w takt skocznej muzyki. Dobrze, że nikt w pobliżu nie siedział.
Doczłapałam do domu ok. 12:00. Zmęczona, a to przecież nawet nie był dzień pracy. O której musiałabym wstawać, żeby realnie zdążać na 7:30? Szczególnie, jeśli nastąpiłby kolejny etap remontów i pociągi jak rok temu codziennie spóźniałyby się od 5 do 20 minut, bo nigdy nie wiadomo, na który tor co zostanie wpuszczone? W takiej sytuacji musiałabym brać zawsze wcześniejszy.
Chyba zbyt ambitnie wystartowałam z tą ofertą.
Dla odmiany wczoraj trafiłam na coś całkowicie zdalnego, tylko trzeba zrobić zadanie rekrutacyjne. Po kilku godzinach nieudanych prób postanowiłam przespać się z tematem
(Jestem też ciekawa, czy takie zadania projektuje się jako coś bardzo trudnego, aby wybrać osoby z największym potencjałem a potem je stopniowo wdrażać, czy odwrotnie, zadanie jest banalnie proste, niczym obliczenie pola kwadratu o znanej długości boku i stanowi jedynie rozgrzewkę, pozwalającą odsiać tych, co kompletnie nie mają pojęcia o temacie.)
Zwierzaki umiarkowanie dobrze. To znaczy piesa ma prawie łyse uszy, ale po wstępnej konsultacji z wet raczej nie spodziewam się grzyba, bardziej reakcji alergicznej lub niedożywienia (tarczyca też mogłaby być, ale hormony na Euthyroxie wyszły w normie).
Kotka chciała dziś wymiotować, więc puściły jej zwieracze pęcherza. Legowisko do prania, w zamian kotka dostała poduszkę. Myślałam, że woli legowiska, bo się w nich swobodniej kładzie, jest bardziej odprężona, z drugiej jednak strony sporo czasu spędza za nimi, zamiast w nich, a na poduszce twardo leży. Nie wiem, nie mam teorii. Po prostu kocia logika. W każdym razie natychmiast dostała No-Spę w zastrzyku, a jak widziałam, że wysoko trzyma brzuszek, to na wszelki wypadek gabapentynę (bez krępacji pakuję ją teraz w obolałe czy zestresowane zwierzaki. Bez przesady, nie będę patrzeć na kolejne serie wymiotów, biegunek czy biegania do kuwety i napinania się bez sukcesów, bo "gabapentyna jest lekiem neurologicznym" i traktowana przez niektórych weterynarzy z niesłychaną ostrożnością
). Oba razem podziałały, kotka koniec końców nie zwymiotowała nawet raz, nie oddała więcej moczu pod siebie, nie biegała do kuwety, jak to zwykle bywało, stolec też tylko raz.
Ekslibris w czwartek podwędził mi croissanta z czekoladą, jak byłam w łazience. Nie przewidziałam, że tych kilka chwil wystarczy, aby kot wyniuchał żarcie zawinięte w dwie siatki, w tym jedną foliową, a co więcej opędzlował prawie całego rogala. Następnego dnia go nieco przeczyściło. Podobnie było kiedyś z pieczywem w chlebaku, który miał niezamkniętą klapkę - czego nie zauważyłam. Dlaczego najbardziej do wypieków ciągnie kota, który zdecydowanie kiepsko je trawi, nie wiem.
Z lepszych zwierzakowych wieści: dostałam na Śmieciarce kokon dla niemowląt. Jak go zobaczyłam, od razu pomyślałam, że się zwierzakom spodoba. Na razie dostały koty, kokon leży na kanapie i dzięki temu zwykle chociaż jeden osobnik mnie odwiedza na wyrku
Co szczególnie miłe, najbardziej upodobał go sobie Bąbelek, który z kolei nie bardzo umie leżeć na samym materacu i łatwo się zniechęca, jeśli wstaję. Kiedyś celował w leżenie na kocu polarowym, teraz go tylko ugniata. Jeśli położę kartkę, to Bąbelek spróbuje ją przykryć swoim ciałem. Woli jednak kokon. Rozkłada się w nim i robi słodkie miny.
Inna dziecięca rzecz, lubiana przez koty, to ochraniacz na łóżeczko dla niemowląt. Cienki materacyk, długi, prostokątny i wąski. W sam raz na parapet nad grzejnikiem. Niestety łatwo się zsuwa, szczególnie przy galopadach. Kupiłam kiedyś tanio w używańcu.
Z tego samego miejsca pochodzi też duży tunel z Ikei dla dzieci, niestety po zasikaniu przez zwierzaki nie miałam jeszcze pomysłu, jak go wygodnie wyprać, więc na razie czeka. Zresztą trochę gratów przybyło, muszę je oporządzić, nim zacznę myśleć o tunelu, bo nie będzie jak się ruszać.