Byłam wczoraj i dziś na próbę. Jestem padnięta...
Mam nadzieję, że się przyzwyczaję.
Inna rzecz, że z piątku na sobotę mało co spałam, w głębszy sen zapadłam chyba z dwa razy?
Jutro jednak mam nie przychodzić, bo muszą pozmieniać grafik z uwzględnieniem mojej osoby
Dobrze się składa, prześpię cały dzień
Jeszcze nie mam pomysłu na obiady dla siebie. Ilekroć muszę coś jeść poza własnym domem, mam wielki dylemat. Wszystko jest proste i oczywiste, póki nie muszę tego wcielić w życie
A co do obiadów w domu, to ubolewam ogromnie nad tym, że Carrefour edycję uszek z kapustą i grzybami ma tylko w okolicach Świąt Bożego Narodzenia. Przez resztę roku tylko z mięsem. A one są super, jeśli zamiast gotować przysmaży się je na chrupiąco ze złotą skórką (czemu nikt tak w moim domu nie robił?) i połączy z najlepszym pod słońcem barszczem - w kartonie firmy Krakus. Esencjonalny, kwaśny, ale bez czosnku. Próbowałam kilku gotowych oraz robienia własnego. Tych w torebkach zalewanych wrzątkiem chyba nie wypada wymieniać, za to te w szkle potrafiły albo zalatywać czosnkiem, albo nie były dość kwaśne, albo nie miały w sobie nic poza kwasem. Takiego fuja też testowałam: prawie jak czysty sok z kwaszenia kapusty zabarwiony na czerwono i rozcieńczony wodą. Z kolei robiony samemu może mieć ziemisty smak bądź piwniczny zapach, jeżeli ma się pecha do buraków. A Krakus utrafia idealnie ze wszystkim i nie zajeżdża, mniam! I tym barszczem zalewa się chrupiące uszka, które nie zawierają cebuli (w przeciwieństwie do wielu innych, dostępnych cały rok) ani ich ciasto nie przypomina szarej, grudowatej brei (jak w zakładzie garmażeryjnym, w którym podobno panie same robią dania...) I taki obiad lubię! A jak rozgrzewa!
Niestety uszka kupione w okresie Świątecznym i zamrożone już mi się skończyły
Wreszcie wyparzyłam i odkaziłam w Virkonie S talerze z grupy Śmieciarkowej. Zgłosiłam się po potłuczone, bo mam dla tych ładnie zdobionych pomysł na wykorzystanie, lecz przy okazji dostałam siatkę dobrych, tylko najwidoczniej nie pasujących do kompletu. I mam dylemat, co z nimi zrobić. Potłuc szkoda, a inaczej nie bardzo wykorzystam. Może kilka nada się jako kocich, ale co z resztą? Z kolei umawiać się na oddawanie w Warszawie to mi teraz zupełnie nie po drodze...
Alisia trzymam na gabapentynie raz na dobę. Dopóki go nie przebadam, nie zaryzykuję odstawienia. A nawet wtedy nie będę się rozpędzać, muszę być w domu i pilnować, czy i kiedy objawy wracają.
Kot jest lekiem troszkę odurzony. Raz nie trafił w parapet "i odpadł od ściany". Był tym tak zdziwiony, że toczył błędnym wzrokiem wkoło. Dziś zjechał z pudełka w czasie głaskania i nie bardzo się ratował. Bywa też trochę jak szmaciana lalka.
Pisałam, że dałam mocz piesy na posiew. Wyszło dużo
E. coli (chyba dziesięć do potęgi szóstej). Czyli wiadomo, że rozwija się klasyczne już u niej zapalenie pęcherza. Choroba na tyle często się ponawia, że czekam z podawaniem antybiotyków na sygnał, że jest źle, że jej organizm nie jest w stanie kompensować zapalenia, bo w przeciwnym razie w kółko byłaby na antybiotykach. Jeden z takich sygnałów nastąpił w sobotę, jak miałam czas zaplanowany na wyszykowanie się i przyjechanie wcześniej. Nie udało się, ale muszę z ręką na sercu przyznać, że się po prostu guzdrałam. W każdym razie piesa nie dawała znać, że chce na dwór, po prostu dreptała sobie po pokoju i zdecydowanie nie w kierunku drzwi, aż tu nagle puściły jej zwieracze pęcherza. Przekonałam się, jak miałam mokrą podeszwę. Na szczęście nie rozdeptałam dużo a piesa miała słabo wypełniony pęcherz, bo była jakieś chyba dwie godziny wcześniej na siku (dlatego nie czuła potrzeby wyjścia). Zatem od soboty zastrzyki domięśniowe z gentamycyny. Mam wrażenie, że już widzę powolną poprawę.
Z kolei w drodze trafiłam na pieska, który chodził zdezorientowany i oglądał się na samochody. Moim zdaniem porzucony. Niesamowicie przyjazny i milusiński. No i uległy. Nie czekałam, aż go coś przejedzie, zapięłam dyżurną obrożę na szyi i wzięłam na dyżurną smycz. Na razie ma opiekę, chociaż nie u mnie.