Długo się zbierałam, by napisać, uważam jednak, że innego wyjścia nie ma. Po miesięcznej znajomości z panią Jolą, kilku odwiedzinach, faktach, których już nie da się podważyć, które wcześniej były niejasne, teraz są już pewne, po odwiedzinach w jej domu z lek. weterynarii, po postawionej diagnozie, stwierdzam jedno. Tym kotom nie da się pomóc na miejscu

Pani Jola jest osobą, z którą nie da się współpracować, ona te koty "kocha", nie widzi, że je krzywdzi, nie ufa nikomu, za wszelką cenę chce je sobie zostawić. Tłumaczy się, ze koty są zaniedbane bo ona już nie ma sił, ale nic w tym kierunku nie chce zrobić. Po tym jak jej dwa koty (podstępem) wylądowały w naszej łazience moge dopiero stwierdzić, jak bardzo jest to złe miejsce, jak bardzo zwierzaki są chore, zachudzone, wylęknione, nieufne, biedne...
Ona im zgotowała piekło na ziemi, pikło, które pewnie w głębi duszy nazywa rajem

. Nie dociera do niej nic z zewnątrz, nie dociera do niej, że ktoś mógłby im pomóc, ona tej pomocy nie chce...Jedyne wyjście to zabrać stamtąd te kociaki, innego nie ma, one tam zginą, ich tam się nie wyleczy, nie w takim stadzie
Jedynym rozwiązaniem jakie widzę, jest zabranie choć tych kociaków (bo przecież dużych i tak nie odda, zresztą małych pewnie też nie będzie chciała), zabranie po dwa trzy, leczenie i szukanie domów. Innego wyjścia nie ma, bo ona nie chce współpracować.
Nie chcę jej wozić karmy, nie chcęjej pomagać, chcę za wszelką cenę wyrwać kociaki, ile się da i uratować choć je...one tam zginą, z głodu, chorób i zaniedbania, tak to wygląda.
Co jeszcze można zrobić?