Nazywam się Marlon. Marlon "Be".
To oczywiście tylko kryptonim. „Be”, bo takim dla pewnych ludzi się stałem… Moje prawdziwe imię zostało z nimi, czort z nim!
W maju tego roku dokonali na mnie ekstradycji pod bramą schroniska Sopotkowo. Lubię jeździć samochodem, ale finał tej wycieczki zupełnie mnie zaskoczył. Ręka, której zapach tak dobrze znałem chwyciła mnie za kark i poleciałem na zewnątrz. Nim się orientowałem samochód odjechał. To było w maju. Drzewa się zieleniły, kwiatki pachniały, słońce stało wysoko. Podobno wtedy najbardziej chce się żyć.
Przeszedłem przez ulicę (samochody jeździły w te i we wte, ale żaden nie był mój), nie bardzo wiedząc co dalej. Naprzeciw jest cichy cmentarz. Pokręciłem się chwilę, bo jestem ciekawski i niebojaźliwy, ale płot był wysoki, a ja… w tej chwili niezbyt silny i niezbyt skoczny. Przeszedłem przez ulicę ponownie. Po drugiej stronie szczekały psy, słyszałem miauczenie kotów. Ktoś zabrał mnie do środka. Dostałem pokój. Niewielki, ale ładny. Z mnóstwem półeczek do skakania, wygodnym wielkim koszykiem z miękkim kocem (słyszałem, że kupili go specjalnie dla mnie, bo takiego dużego kota jak ja w schronisku nie było). Były też zabawki i dobrze mnie karmili. A czasem robili okropne rzeczy w pokoju tego, którego nazywali weterynarzem. Wykastrowali... Na drzwiach klatki mi napisali: „Marlon. Maine Coon”. Rudy, puchaty, maine coon. Maine coon co prawda nieautoryzowany, ale... jak mówią: "he's got the look". Kolejki po mnie powinny być takie jak za cukrem w stanie wojennym. Też jestem słodki. Ale jakoś tak było.
Mam małe, "dziwne" oczy. Chorą trzustkę. Głośno pociągałem nosem, a gdy kichałem, wylatywał mi z nosa nieestetyczny zielony glut. No i gryzę znienacka, podobno bez przyczyny (no dobre sobie, chyba zdajecie sobie sprawę, że jak kot gruzie t ma świetny powód). I mam podobno 10 lat. Referencje, przyznacie, takie sobie.
Nikt nie był pewien, jak reaguję na dzieci i inne koty. Więc w schroniskowym ogłoszeniu napisali, że preferowany jest domek bez takich atrakcji.
I nagle przyszli po mnie. Z dzieckiem. A w domu czekał kot. Jechaliśmy długo, bo na starość przyszło mi zostać warszawskim „słoikiem”. Byłem cichutki jak trusia.
Wciąż jestem Marlon. Podobno mi to pasuje. Wożą mnie do tego okropnego weterynarza, który się nade mną znęca z igłą, kroplami i macankami. Lecz już nie jestem „be”.