Skoro już mnie na wspominki wzięło, to wspomnę też o kocie, którego mieliśmy przed Mopikiem. A zwał się Capik (to dlatego, że z paszczy mu okrutnie waliło i to nie fiołkami).
13.06 minęło 12 lat, gdy odszedł… ☹ (Podobieństwo imion nie jest przypadkowe, bo Mopik pierwotnie miał być Mopkiem - ale na pamiątkę Capika został Mopikiem właśnie).
Capik żył zaledwie 3.5 roku, z czego u nas jakieś półtora ale skradł nam serca, bo był kotem – a jakże – specyficznym. I wizerunkowo, bo choć wygląda na typowego czarnucha, to jego ubarwienie było takie raczej kawowo-srebrzyste z widocznymi ciemniejszymi pręgami i srebrnym podszerstkiem, i psychicznie. Capik był bowiem takim kocim paranoikiem, tzn. bał się WSZYST-KIE-GO. Ludzi (bez wyjątku!), hałasu, nagłego ruchu, wysokości (!) itd. I to bał się strasznie. Mama wzięła go z działki gdy miał ze 2-3 miesiące (i nie dawał sobie rady) i miała go dwa lata, ale przez ten czas praktycznie go nie widzieliśmy, bo kot ZAWSZE chował się na nasz widok gdzieś za wersalkę czy w innym ciemnym kącie i nie wychodził, póki sobie nie poszliśmy. I tak reagował na każdego człowieka – poza tym, którym ufał, czyli konkretnie mej matce.
W owym czasie nie mieliśmy kotów, bo moja żona miała ciężką alergię (w tym także na koty). Przeszła wprawdzie dwuletnią kurację odczulającą, ale nie chcieliśmy ryzykować wzięcia kota, by sprawdzić czy to przyniosło efekty, bo co – jeśli nie?
Tak się jednak zdarzyło, że mama miała okazję wyjechać do USA na pół roku. Tylko co z kotem? Nikt go nie chciał przygarnąć na ten czas, a było oczywiste że oddanie go do schroniska to dla niego wyrok śmierci, zabije go stres. No więc postanowiliśmy zaryzykować i go wziąć, a gdyby żonie się alergia uaktywniła, to cóż – wtedy go oddamy... Ale przynajmniej kocisko będzie miało szansę. No i okazało się, że alergia na koty z „dużej” zredukowała się do „mocno umiarkowanej”, więc choć czasem pokichująca i posmarkująca żona stwierdziła, że nie ma mowy, by się go pozbyć.
Pierwszy tydzień Capik spędził za naszą wersalką, reagując paniką na jakiekolwiek próby kontaktu. Wyłaził w nocy, gdy spaliśmy i w dzień, gdy nas nie było w domu. Potem jednak doszedł do wniosku, że go nie chcemy zabić i zjeść i postanowił nam zaufać. Okazał się kotkiem proludzkim i przyjacielskim (choć raczej w stosunku do żony, do mnie trzymał pewien dystans, co nie oznaczało, że czasem na kolanka nie wlazł i brzuszka nie nadstawiał). Ale na każdego innego człowieka reagował paniką, a jakże. Litowaliśmy się nad biednym kotkiem i tak dziada rozpuściliśmy, że gdy mama wróciła – kot się na nią wypiął. Schował się pod wersalkę i odmówił jakiegokolwiek kontaktu i o powrocie mowy nie było. Taka kocia wdzięczność… No, przyznam, że wcale nas to nie zmartwiło.
Tak i został u nas. Niestety, jak się okazało na dość krótko. Zabiła go jakaś tajemnicza choroba autoimmunologiczna, nieuleczalna, która sprawiła że jego jelita pod koniec przypominały w przekroju ołówek – zamiast wyglądać jak „o”. Czyli bardzo gruba ścianka i minimalny prześwit, co skutkowało tym, że po prostu niemal nie przyswajały substancji odżywczych ze zjadanego pokarmu. (Tak naprawdę zabiło go stłuszczenie wątroby w efekcie dłuższego niedożywienia). Niestety, diagnoza była o tyle spóźniona, że walczyliśmy o niego tak z tydzień za długo i pod sam koniec biedny kot, karmiony strzykawką, kłuty kroplówkami, itd. reagował na nasz widok zrezygnowanym „nie, znowu będą mnie męczyć…”. Uśpiliśmy go, gdy było jasne że nie ma szans na wyleczenie a ja poprzysiągłem sobie, że jeśli kiedyś będziemy mieli innego kota i nadejdzie jego czas, nie będę odwlekał takiej decyzji... W tydzień później, 22 czerwca 2008, zgarnęliśmy z piwnicy zasmarkanego, prawie trzymiesięcznego czarno-białego kocurka… bo już nie wyobrażaliśmy sobie domu bez kota. I tak do domu trafił Mopik. Smutne, że w sumie w ciągu miesiąca mam teraz dwie takie smutne rocznice. Strasznie szybko te 12 lat zleciało…
PS. Capik leżał w dziwny sposób, bo poza klasycznymi kocimi pozycjami, lubił też robić „łososia”. Tzn. kładł się na krawędzi wersalki tak, że łapki zwisały mu poza nią. I od przodu wyglądał wtedy jak obrócone grzbietem do góry dzwonko łososia.
A najbardziej niesprawiedliwie jest to, że odszedł zaledwie dwa tygodnie po tym, jak przeprowadziliśmy się z 27 m2 kawalerki do 3x większego mieszkania z dużym balkonem, na którym kocisko miało się wylegiwać na słońcu (to, co mieliśmy w kawalerce było tylko namiastką balkonu, a Capik uwielbiał tam siedzieć). Niestety, był już tak chory, że nigdy nawet na niego nie zajrzał. Zapewne stres wywołany przeprowadzką przyśpieszył też jego śmierć...