» Czw maja 28, 2020 22:27
Re: Mopik ['] Kropek i Kicia [A życie się toczy]
No ona sobie w kaszę nie da dmuchać.
Swoją drogą na początku Mopik się jej wyraźnie bał, a ona była tego świadoma i "wywierała presję" - ale psychiczną, nie fizyczną. Nie zapomnę momentu gdy biedny Mopik siedział w kącie, nosem niemal wjeżdżając w ścianę, w rozpaczliwej próbie udawania, że jej nie widzi, a ona siedziała pół metra za nim i się "paczała". Po jakimś czasie jednak zaczęły się dogadywać o tyle, że Mopik przestał się stresować jej obecnością, a pod koniec to nawet zaczęłó być odwrotnie, tzn. Kicia tak jakby zaczęła się go bać, a on nabrał pewności siebie i raz czy drugi pacnął ją łapą po tyłku, gdy go mijała, co Kicia przyjmowała z pokorą a nawet z lekkim przestrachem.
No ale cóż, układy się zmieniły. Kicia to taka cicha woda, ale mam wrażenie, ze aby przeżyć te 6-8 lat na dworze, to musiała być z niej twarda baba i po prostu ustawia(ła) do piony domowe pieszczochy.
Po dwóch latach łaskawie pozwala się żonie brać na kolana, ale jak już tam wlezie, to siedziałaby do oporu, oczywiście wygłaskiwana itd. Kropek jest o to troszke zazdrosny, co widać. No cóż, i on i Kicia (szczególnie) to jednak JEJ koty, mnie powiedzmy że łaskawie tolerują i pozwalają się głaskać.
Pod tym względem Mopik był dużo sprawiedliwszy, bo choć był bardziej mój, niż jej, to jednocześnie potrafił każdemu z nas dać coś innego: do mnie pchał się na ręce, gdy mu było źle (na kolana nigdy, ale na ręce chętnie, strasznie mi brak tego wtulania się we mnie i mruczenia). Tylko ja mogłem mu robić zastrzyki, podawać tabletki itd. co znosił z absolutnym spokojem (ale żona nie była w stanie zrobić przy nim niczego, bo po prostu nie pozwalał jej na to. Za to z kolei tylko z żoną witał się "noskowaniem", zdecydowanie z nią wolał się bawić, i to gdy ona wracała do domu, leciał przywitać ją przy drzwiach (mnie na początku też, ale potem mu przeszło, być może dlatego że w późniejszych latach po powrocie do domu często pakowałem go w transportem i jechaliśmy do weta, więc mu się me powroty źle kojarzyły i wolał się "nie wychylać").
No ale cóż. Jutro mija tydzień. Ból już troszkę zelżał, choć nadal ściska mnie za gardło jak patrzę na jego fotki. Tydzień temu był tak bardzo biedny - nie miałem pewności, czy przeżyje do rana, dosłownie uchodziło z niego życie z każdą godziną. I choć rankiem wyglądał lepiej, to jednak uznałem, że nie ma sensu męczyć go dalej. Ale i tak zrobiliśmy badanie krwi, usg itd. No i wyniki nie były optymistyczne. Teoretycznie były szanse... ale 12 lat temu, w czerwcu, straciliśmy poprzedniego kota, o którego walczyliśmy tak o tydzień za długo. I na koniec biedak reagował paniką na nasz widok - znowu będą męczyć, kłuć, karmić przez strzykawkę... a i tak odszedł. Wszystko na darmo, poza stresem dla niego i dla nas. I wtedy sobie przysięgłem, że nigdy więcej tak nie zrobię. Więc postanowiłem Mopika nie dręczyć, dać mu odejść spokojnie.
Dwie godziny czekaliśmy na USG, wcześniej Mopik dostał kroplówkę, po której poczuł się lepiej. Dostaliśmy tylko dla siebie salkę, gdzie trzymałem go na rękach przez ten czas, a on spał, wyraźnie odprężony. Potem USG, analiza wyników, moja decyzja "nie, nie będziemy go męczyć"...
Potem głupi Jasiek, po którym szybko odpłynął w sen, znów na moich rękach. Wtedy ten ostatni zastrzyk. I odszedł - spokojnie i lekko. Tyle mogłem dla niego zrobić. I choć z 50 myślałem "a może jednak trzeba było spróbować..." to nie żałuję tej decyzji.
Ludzie, którzy nie lubią kotów, w poprzednim życiu musieli być myszami.