Miluś mnie dziś prawie przyprawił o zawał. Wracałyśmy z córą po południu od lekarza i jak wchodziłyśmy do domu to wydostał się pomiędzy naszymi nogami na dwór. Od razu zwiał. Miałam ręce pełne siatek, musiałam najpierw odłożyć. Poszłam go wołać, a ta mendka mała chował się to pod auto, to pod deski albo za krzaczory, bawił się ze mną w chowanego. Wkurzyłam się i poszłam do domu. Brama zamknięta, myślę, na ulicę nie wyleci. Wychodziłam tak po niego ze trzy razy, a ten zniknął na dobre. Byłam już płaczu bliska, bo zrobiło się ciemno, a jak znaleźć po ciemku czarnego kota. Chodziłam i szukałam z latarką dookoła domu, obeszłam ogródek, sprawdziłam stodołę. Nic

Mówię do młodej, że chyba poleciał gdzieś w cholerę i już po kocie. Ale jeszcze raz w końcu wyszłam, patrzę, a Miluś jest tylko znów nie chce do mnie podejść. Kucnęłam i powolutku zbliżałam się do niego, bo stał w miejscu zainteresowany czymś w piasku. Złapałam gada i do domu. Łapy brudne, trzeba było od razu myć, głodny jak wilk, bo poleciał prosto do michy. Gdzie był, nie mam pojęcia
Coś mi się zdaje, że go natura ciągnie. W końcu to kot urodzony na działkach, jakaś dzikość we włóczykiju małym pewnie siedzi. Musimy bardziej uważać przy otwieraniu drzwi i od razu go odganiać. Meliskę sobie właśnie wypiłam

A jutro rano jedziemy z Krówką obadać ewentualny domek. Kciuki mile widziane.