Wczorajszy dzień to masakra.
Rano pojechałam do miasta do lecznicy z 3-ma kotami. Malutka burasia (z tych 3 ślepych wywalonych pod las bez matki) dostała pierwszą dawkę Zylexisu, jutro kolejna i po dwóch tygodniach znowu.
Połamany Maciek na kontrolę tej nóżki gwoździowanej, ładnie zagojone już wszystko i nigdzie on nie wystaje, także musi być Maciek na czczo do zdjęć(co najmniej 2) RTG aby zobaczyć czy w ogóle da się ten gwóźdź usunąć z kości. Mięśnie też już powoli są wyczuwalne i kotek zdecydowanie mniej kuleje.
Był też Kubuś którego boli szczęka ale żadnego urazu nie widać, choć pod bródką jest duża bolesność. Do tego nic nie jadł i przy podnoszeniu przy główce widać go bolało bo miauczał. Miał problemy z pyszczkiem bo ślina z niego kapała i każda próba otworzenia pyszczka widać była bolesna. Dostał antybiotyk i przeciwbólowy oraz do domu na dalsze 3 dni.
Gdyby nie było poprawy to miałam z nim jechać na drugi dzień, ale widać ten przeciwbólowy mu pomógł, bo gdy przyjechaliśmy do domu to poszedł jeść i potem się mył i mył. Jutro jedziemy na kontrolę i zobaczymy co dalej, ale lekarz podejrzewa jakieś zapalenie okołokostne, gardło? bo żadnego urazu nie widać. Mam nadzieję, że mu przejdzie i nie jest to nic poważnego, bo chorych kotów już mi wystarczy.
Kubuś w nocy bez protestu siedzi w klatce, rano wypuszczam na dwór bo nie załatwia się do kuwety, zaraz wraca i idzie jeść i spać.
Na godzinę 16 byłam umówiona na kolejną wizytę przedadopcyjną i zabrałam 4 kociaki.
Wyjeżdżając na drogę widziałam bardzo wolniutko jadące auta, ale pomyślałam, że jest ślisko bo niedawno sypał śnieg i dlatego tak wolną wszyscy jadą. Jadę i widzę, że na ulicy jest lodowisko. No dobra myślę sobie, na pewno na tej głównej drodze będzie lepiej choć coś mi podpowiadało aby zwrócić. Nie chciałam też aby ludzie do których jechałam pomyśleli, że jestem niesłowna i toczyłam się dalej. Tak toczyłam się bo 5-7 kilometrów na godzinę aby nie wpaść w poślizg. Dojeżdżam do skrzyżowania a tam auto za autem i myślę sobie jak tam w ogóle skręcić w lewo. Z duszą na ramieniu udało się skręcić ale już dalsza jazda była udręką.
Ujechałam jeszcze kawałek i widząc całą ulicę w lodowisku, gdzie auta w jedną i drugą stronę poruszają się 5-7 kilometrów na godzinę i każda nawet najmniejsza próba przyhamowania mogłaby się źle skończyć, zdecydowałam już praktycznie z pełnym gaciami,
że zawracam do domu. Nie było to też łatwe bo musiałam szukać szerokiego wjazdu z możliwością tam zawrócenia bo na ulicy o tym mowy nie było. Skręciłam i wjechałam do jakiejś firmy, stanęłam i zadzwoniłam do ludzi, że niestety nie dojadę do nich i wytłumaczyłam dlaczego. Następnie znowu musiałam wyjechać z podwórka skręcając w prawo i szukają sporej dziury miedzy samochodami bo sznur ich z jednej w drugiej strony. Przyjechałam do domu i do wieczora nie mogłam dojść do siebie ze strachu co przeżyłam i jaka głupia byłam, że wyjechawszy od siebie od razu nie zawróciłam, tylko
no bo co ludzie powiedzą.
Pierwszy raz w życiu widziałam coś takiego na jezdni i kierowcy jak jeden jechali bardzo wolniutko i nikt nikogo nie wyprzedzał.