Emiś kontroluje swoją pierwszą paczkę na swoim
Wyszkolony jest super w tej dziedzinie więc nie będzie fuchy.
U nas pada i pada śnieżek. Nie mogę zerkać na ten "puch" bo zaraz mi nie dobrze. Boję się i na termometr zaglądać by mi dusza nie zamarzłą w sopel ze strachu. Janusz poszedł nakarmić koty. Ze strachu nawet nie zapytałam jak one.
Dałam miskę gołębiom nową. Z metalowych garów trudno lód wytrzepać. zamarza aż do dna. Nawet lanie ciepłej wody nie pomaga. Więc , udając że nie widzę mężowskich ócz przewracania,
wepchłam w dłonie michę. Znaczy się wyniosłam za drzwi wejściowe wraz z wiaderkiem wody. Pod blokiem żarcie podobno wcale nie ruszone. Śladów kocich też nie widać. Przychodziły tam młode, "domowe" koty o krótkiej sierści. Mam nadzieję, że żyją a ich beztroscy właściciele trzymają je w pieleszach.
Mam gorsze dni. Psychiczne. Nerwy deczko mi padły. Opisze kiedyś tam co i jak. Jak pozytywnie dla naszych kotów sprawę załatwię. Nie, nie chodzi o adopcję. Deczko nie przyjemna. Ale i deczko przyjemna.
Ciśnienie podniosło mi próby otrzymania numerku do swego lekarza. Do dziś mam zwolnienie. Na jutro dopiero się dostałam. Taki tłum. Martwi mnie również i to, że do cieplejszego paltocika nie doszyłam guzików. Bojąc się, że niepowtarzalne okazy jednak padną w pralni, odcięłam. Dlaczego nie zadziergałam? Nie z lenistwa. Czy uwierzycie, że ja po tym
spisku mózgu z błędnikiem nie mogę tak prostej czynności wykonać?! Nie mogę skupić się, kręci mi się w głowie, jest mi nie dobrze... Od razu odpowiem na pytanie o rodzinę. Wolę ubrać się w kufajkę niż powierzyć im jeden guzik do przyszycie. Ich fantazja i umiejętności powalają.
Padły mi także okulary. Jakby to nie brzmiało...pękła żyłka
Okulary pomarańczowe, wielo-letnie, noszone teraz tylko w domu. Mogłam w nich spać, łazić po chaszczorach, gotować...Zawsze były. Wioząc swe pierwsze tymczasy do domu miałam je po raz pierwszy na nosie. Cudne były. Potem przeszły tylko na dom obsługiwanie. Ale to nie była łatwa emerytura. Choć z godnością nosiły się na mym nosie. Nie jedno widziały. Wpierw padły noski, potem nauszniki się
wygły i pękły leciuchno, a na koniec zbuntowała się żyłka. Uwalniając szkiełko. Wygięte, zdezelowane, radośnie pomarańczowe zakończyły swój zasłużony żywot. Też mnie deczko ten fakt zdołował.
Powinnam
zwierszosklecić jakiś otwór. Należy się im. Stworzyć dzieło wiekopomne, jak innym przedmiotom co odeszły po trudnej służbie w kociej sprawie. Ale wena jeszcze z wesołego miasteczka nie wróciła.