Noc jak noc. Dzień jak dzień. Ranek nie odmiennie płynie szybko. A dzionek zmęczeniem mi po rzęsach kapie. Wiem, że napłakuję się okrutnie. Ale złe samopoczucie wisi u mnie ostatnio cięgiem. Dziś drętwieją mi ręce i kociaki Janusz trzymać musiał przy zakrapianiach.
Takie fajne się robią. Takie cudaczki. Mimo ciągłego molestowania nabierają umizgowego charakteru. Jeno Uzik dalej jest płochliwy. Pracujemy bardzo nad nim.
On i U-boocik leczą się. Leczą, leczą... Na pewno ich boli. Doktorka kazała dawać tolfinę przez 3 dni zanim leki zaczną działać.
Mają potężne apetyty. Jedzenie zinka. Wszystko się kończy. Jednak nadal wolą pasztety niż kawałki. Nawet rozciapene widelcem nie smakują. Conva też na wykończeniu. Nawet nie wiem kiedy dwa opakowania znikły. Rączka siegała się i sięgała ... Za to są wielbicielami mięcha. Proszę o zmielenie w sklepie bo u mnie nikt nie zrobi papki z tego. Nawet na wyraźny rozkaz
Cichcem deczko wynoszę kotłownianej kici. To taka chudzinka. W efekcie osiągnęłam tyle ,że lata za mną gdy przyjdę i mordę drze. Oby te surowizny nie miały dodatków oswajających.
W lesie jest cudnie. Nie mam kiedy tam usiąść i pozerkać na chaszczory jakie rosną. Wrony i sroki i sójki czekają. Gruby Pingwin też czeka. Już nie jest tak wstydliwy jak na początku. Podchodzi do mich nawet w mojej obecności. Moja zdechlaczka czereśnia w tym roku zaszalała i "obrodziła" w owoce. Nawet garstka by się zebrała. Drobne bardzo ale uśmiechające się piękną czerwienią. Zerwałam jedno i pożarłam. Smaczne. Potem mi się żal zrobiło bo może jakiemuś ptaku deser zżułam. Tak nawet głupio było pewstkę wypluć. Tak brutalnie z wystrzałem. Bez szacunku. Dyskretnie wyciepałam obok ze słowami "wracaj, jeszcze będą z ciebie drzewka ".
Las i leśna polana. Przekwitły dmuchawce-aniołki. W leniwym, gorącym powietrzu unoszą się spadochronki. Dzieci ruszyły w świat.
Czekam na łubin. Co roku obradza bogatymi kolorami. Nie widać już łubinu po okolicach. Tylko tam spore poletko kwitnie. Jakie to piękne kwiaty są. Ale już o nich nie raz pisałam. Przepiękne.
Smuci tylko cisza panująca nad tym zielonym dywanem. Co roku jest coraz głuchsza. Brak szumu skrzydełek drobnicy owadowej. Zawsze był ruch olbrzymi. Owady dwoiły się i troiły by dobro z kwiatów i traw zgarnąć. Poszum ich gadek było słychać już od bramy. Bardzo lubiłam te ich ploteczki. Patrzeć na te gorączkowe krzątanie. Za owadami drobne ptaki też przylatywały. Na późną kolację, przekąskę. Tyle życia było. Teraz wita mnie cisza. Pojedynzce sztuki leniwie krążą. Ale to nie jest już ta radość. Wszystko zniszczymy. Wszystko ubijemy. Wszystko przeszkadza. Zysk i wygoda zabijaja w nas najlepsze cechy. Niech nam nic nie fruwa. Nie gryzie. Nie brudzi. Pustynia i my. Gołe niebo i my. Głucha cisza w uszach i my. Samotni. Bo ludzie też zawadzają.
Bo co z nami będzie gdy owadów nie będzie? Kiedyś czytałam taką powieść . Była fantasty. Nigdy nie sądziłam, że dożyję jej realizacji na żywo. Jakoś stale o tym myślę idąc do lasu.