Najgorsze, że już nie ma złudzeń co do błędu. Bardzo się bałam, że może ma padaczkę, ale ta diagnoza dosłownie mnie powaliła.
Od wczoraj wisze na kotach onkologicznych i szukam po necie.
Niestety wszystko potwierdza słowa weta.
Wytłumaczył nam, że nie ma szans na całkowite wyleczenie, możemy tylko walczyć o czas, czas w komforcie i bez cierpienia, ale to może być tylko kilka miesięcy, jesli chemia się powiedzie. Natomiast jak już chłoniak wróci, to drugiej chemii się nie podejmą
Lusia czuje się chyba dobrze, tak na oko. Weterynarze narazie opracowują jaki rodzaj tej chemii jej podać, żeby w ciemno nie strzelać. Zdecydowaliśmy, że damy jej szansę na dłuższe życie, właśnie dlatego, że wygląda na prawie "zdrowego" kota, ona tylko te swoje "odpały" ma, ostatnio nawet zaczęła szaleć za laserkiem, co do tej pory nie miało miejsca.
Poza tym wszystkim to cholera jasna, rok temu jak marley je uratował, obiecałam sobie, że wynagrodze tym stworzeniom to co zgotował im inny człowiek, a teraz co? Mam odpuścić. Choćby miała tylko kilka dni cieszyć się dobrym samopoczuciem, to jej to damy.
Okropne emocje mną targają, nie jestem w stanie nic składnie napisać i powiedzieć, nie jestem w stanie wyobrazić sobie, dnia w którym będę musiała pozwolić jej odejść, to wszystko za szybko za krótko...cholera jasna no!